W poniższym artykule przedstawię Wam historię projektu, który doprowadził do stworzenia rentownego i efektywnego systemu tradingowego, opartego na technikach arbitrażowych, który przez dłuższy czas przynosił bardzo przyzwoite pieniądze. Jego najlepsze czasy już minęły, a ostatnie wyniki obecnie odbiegają od tych z przed  swoich najlepszych momentów, jednak droga i sposób dochodzenia do zysków w dalszym ciągu jest aktualny i może wielu osobom posłużyć jako inspiracja w poszukiwaniu własnego modelu inwestycyjnego.

Artykuł ten też ma na celu aby obalić tezę, że do inwestycji potrzebny jest duży kapitał i tylko wielcy mogę coś tutaj osiągnąć. Dużym jest łatwiej, ale dla małych inwestorów też jest dużo miejsca aby znaleźć swoją przestrzeń.

I chociaż w naszym handlu wykorzystujemy praktycznie wyłącznie automatyczne strategie zawierania transakcji to materiały zawarte w artykule mogą być przydatne praktycznie dla wszystkich traderów i osób, które takimi chciałyby się stać, także i tych, którzy swoje transakcje zawierają ręcznie.

W artkule postaram się przedstawić wiele zasad funkcjonowania rynków oraz instytucji na tym rynku działających, a przynajmniej mój pogląd na temat ich funkcjonowania. Dowiesz się na co warto zwracać uwagę oraz jakich sytuacji zdecydowanie unikać.

Zdaje sobie sprawę, że nie będzie to trzymający w napięciu dreszczowiec. Wiele informacji, których z tego artykułu się dowiesz będzie miało bardzo techniczny charakter, dla osób bez żadnego doświadczenia rynkowego zapewne trudny do zrozumienia. Każdy jednak powinien znaleźć coś dla siebie. Jeżeli nie zrozumiałeś jakiegoś fragmentu, przeczytaj go jeszcze raz. Jeśli dalej nie zrozumiałeś. Trudno. Idź dalej. Z czasem wszystkie klocki zaczną układać się na swoim miejscu.

Na początek krótkie podsumowanie wyników z lat 2020/2022, abyście mogli szybko zdecydować czy warto przeznaczyć swój cenny czas na doczytanie do końca.

Zaczynamy.

W styczniu 2020 roku wystartowaliśmy z kolejnym już projektem automatycznego handlu. Wcześniej zajmowaliśmy się tym przez około 2 lata, a nasze projekty kończyły się umiarkowanym sukcesem. Żadnych spektakularnych zysków nie osiągnęliśmy, a już sam fakt, że projekty się kończyły mówi sam za siebie. Zdecydowanie nie był to jednak czas stracony. Każde z wcześniejszych doświadczeń miało zaprocentować później.

Przygotowanie nowego oprogramowania zajęło nam około 3 miesięcy. Zapewne zadziałoby się to dużo szybciej gdyby nie dwa czynniki. Po pierwsze wszystkie nasze projekty robiliśmy wyłącznie po godzinach pracy, najczęściej w późnych godzinach nocnych. Po drugie chyba też nie było w nas zbyt dużej wiary, że tym razem się uda.  Pierwsza odsłona obecnego projektu powstała już w styczniu 2020 roku.

Po za setkami godzin własnego czasu, które poświęciliśmy w pierwszych 3 miesiącach na przygotowanie oprogramowania i jego testy wpłaciliśmy łącznie na nasze konto inwestycyjne 1 408,57 zł. To była nasza baza i kapitał startowy.  Krezusami rynków finansowych zdecydowanie nie byliśmy. Dodatkowo na testy na rynku, na którym działaliśmy nie potrzebne było dużo.

Tylko w marcu udało się wypracować 970,08 zł zysku. Stopa zwrotu wyniosła więc 69% w miesiąc. Na małych kwotach jednak się łatwiej zarabia. Problemy zaczynają się przy skalowaniu projektu, a na tym etapie nie wiedzieliśmy jeszcze czy uda go się zeskalować czy też nie.

W kwietniu zarobiliśmy 1 327,14zł, co dało nam 55,79%% zwrotu. Dalej przyzwoicie.

W maju stopa zwrotu wyniosła 110,91%, a kwota zysku 4110 zł. System wciąż dało się skalować. Aż zaczęliśmy żałować że od razu nie zainwestowaliśmy więcej.

Późniejsze kilka miesięcy pokazały jednak, że nasz entuzjazm był przedwczesny. Zyski w kolejnych miesiącach były już sporo niższe i to pomimo większego kapitału obrotowego. Pod koniec sierpnia aktywa naszego mini funduszu hedgingowego urosły do oszałamiającej kwoty 11 183 zł. Wzrost kapitału nie wpłynął na wzrost zysków. Dalej była więc to zabawa w piaskownicy i tak też ją trochę traktowaliśmy.

Okazało się, że strategia działa tylko i wyłącznie na małych kwotach. Po prostu nie ma po drugiej strony tylu chętnych, aby zawierać z nami transakcje na naszych warunkach. Ograniczała nas głębokość rynku. Dodatkowo pomagał nam sam rynek. Naszą strategię wdrożyliśmy na rynku krypto. Bitcoin w momencie jak zaczynaliśmy kosztował około 4000 USD. Pod koniec sierpnia były to już wartości na poziomie 11 000 – 12 000. Sporą część naszego zysku stanowił więc sam wzrost rynku. Szczęście też trzeba w życiu mieć

Cały czas jednak pracowaliśmy nad kolejnymi projektami. Drugi soft uruchomiliśmy dopiero pół roku po pierwszym czyli we wrześniu 2020 roku

Przełom nastąpił w październiku. Dopracowaliśmy nowy projekt, który de facto był kopią starego, ale na innych rynku i okazało, że tym razem studnia jest głębsza i można z niej nabrać dużo więcej wody.

Zyski w październiku wyniosły  6 239 zł. Mamy rekord. Wreszcie coś się ruszyło. Po podziale na dwóch daje to przyjemne ponad 3 tys. PLN. Za taką kwotę można już nawet na wakacje pojechać, a co najważniejsze zaczynamy naprawdę wierzyć w to, że praca nad projektem zaczyna mieć sens i to nas jeszcze bardziej zaczęło nakręcać.

Zysk listopadowy wzrósł już do 13 589 zł. Za tyle można już nawet wyżyć. Po podziale kwota ta przewyższyła moje ówczesne dochody z umowy o pracę.

Grudzień przyniósł nam 31 528,47 zł.  Święta były udane. Bitcoin w tym czasie wzrósł do prawie 30 tys. USD. Nasze aktywa urosły do ponad 60 tys. PLN czyli około 45-krotnie.

Styczeń 2021. Kwota zysku to 121 928, 52 zł. Wtedy praktycznie już byłem pewien, że znowu rzucam etat i zajmuje się tradingiem profesjonalnie. Jedyne co mnie powstrzymywało to fakt, że 2 lata wcześniej przy pierwszym projekcie miałem podobne uczucie, które stety lub niestety wprowadziłem w życie, a potem się okazało, że cały projekt po prostu padł i przez jakiś czas nie miałem żadnych dochodów. Tym razem byłem więc już ostrożniejszy.

Luty 2021. Kwota zysku to 189 282 zł. Właśnie zarobiłem więcej w miesiąc niż przez rok pracy na etacie w firmie? Nawet po podziale.

Marzec 2021. 135 788,43 zł. Na rzucenie pracy wciąż się nie odważyłem, ale przeszedłem na pół etatu.

Kwiecień. 196 206,87 zł . Po raz drugi w życiu podjąłem decyzje, aby rzucić etat i skupić się na handlu. Zdawałem sobie sprawę, że studnia znowu może wyschnąć, jednak też miałem wiarę, że przy odpowiednim zaangażowaniu prędzej czy później znajdę kolejną. A na poszukiwania też potrzebny jest czas.

Te rozterki wielokrotnie nachodziły mnie też później. Wrócić na etat czy nie? Finalnie jednak postanowiłem wrócić na etat do pracy, ale o tym potem.

Maj. 198 026 zł zysku. Kolejny rekord, ale 200 k nie udało się przekroczyć.

Czerwiec. 79 889 zł. 5 lipca osiągnęliśmy już łącznie ponad 1 milion zysku od początku projektu, a w całym miesiącu 112 908,32 zł.

Nasze softy ewidentnie złapały zadyszkę i wyniki oraz rentowność znacząco spadła. Wzrost kapitału nie wpływał na wzrost wyniku netto. Czyżby kolejna studnia zaczynała wysychać?

Tak wyglądał wynik do lipca 2021 roku. Zarobienie 1 miliona złotych zajęło więc nam półtora roku . Drugi milion ( bez 30 tys. PLN) dołożyliśmy w kolejne 9 miesięcy.

Potem projekt ewidentnie się zaciął.  Następne 3 miesiące przyniosły nam stratę na poziomie około 60 tys., z czego po drodze byliśmy już jakieś 100 tys. w plecy od szczytowych poziomów i nie bardzo mieliśmy pomysł co z tym zrobić. Znaliśmy przyczynę, ale nie znaliśmy lekarstwa. Na wszelki wypadek odświeżyłem jednak swoje CV.

Do końca 2022 roku czyli przez następne 9 miesięcy udało nam się zarobić niewiele ponad 130 tys. PLN.  Kwota wciąż przyzwoita, jednak stanowiło to jedynie około 20% zwrotu na kapitale. Przez ostatnie miesiące przyzwyczailiśmy się do większych liczb.

Do końca 2022 niecałe 1,7 miliona wypłacaliśmy sobie na konta, a w kapitale obrotowym zostało około 400 tys. Bitcoin wtedy kształtował się w okolicach 45 tys. Niewielka część z wypłaconej kwoty poszła na opłacenie serwerów  i zewnętrznych kosztów IT oraz dużo większa na opłacenie podatków od zysku. Netto wyszła więc kwota przewyższająca 1,4 miliona do podziału. Z jednej strony przyzwoita suma, ale z drugiej strony osiągniecie tego wyniku zajęło nam 3 lata. I w ciągu tych 3 lat zrezygnowałem z innych źródeł przychodów, gdyż inaczej nie byłbym w stanie poświęcić aż tyle czasu na projekt.

Nie byłaby to więc kwota, którą w Warszawie pracując na wyższym stanowisku nie dałoby się osiągnąć z umowy o pracę. Muszę jednak przyznać, że kwota ta przyniosła mi dużo większą satysfakcję, gdyż osiągnąłem ją dzięki własnemu pomysłowi, nie będąc zależnym od nikogo. Środki te pozwoliły mi w całości pozbyć się kredytu hipotecznego i w znacznym stopniu sfinansować budowę domu. Na więcej nie starczyło. Wydałem prawie wszystko z tego co wypłaciłem, co z finansowego punktu widzenia nie było najmądrzejsze. Traktuje jednak ten projekt nie jako zakończony ale jako wstęp do następnych, mam nadzieję, że dużo większych. Bazę mamy już dużo większą niż w momencie startowym.

Tyle na temat wyników. A teraz czas na opis drogi.

Artykuł ten będzie więc po części odpowiedzią na temat tego jak z 1400 PLN udało nam się w około 3 lata zrobić ponad 2 miliony. Opowiem Wam jak do tego doszliśmy oraz jakie etapy po drodze pokonaliśmy. Jeżeli projekt będzie miał kontynuacje to mam nadzieję, że od czasu do czasu będę wrzucał informacje co działo się dalej. Czy studnia rzeczywiście wyschła czy może dokopaliśmy się do nowego źródła.

Koniec wstępu. Zapraszam do Lektury.

Droga – Początki.

Moja droga zdobywania wiedzy inwestycyjnej była wyjątkowo długa. Mam obecnie 39 lat i praktycznie dopiero od 5 lat mogę powiedzieć, że zarabiam na rynku przyzwoite pieniądze. Do tej pory moje inwestowanie przypominało sposób inwestycji charakterystyczny prawdopodobnie dla 95% osób w Polsce, które próbowały swoich sił na rynku. Był to totalny i nieprzemyślany chaos. Albo może inaczej. Był to proces nauki. Czasami bolesny.

Skakałem tylko z kwiatka na kwiatek, z rynku na rynek, bez żadnej systematyczności i logiki, a moje sumaryczne zyski za cały ten okres prawdopodobnie nie uskładałyby się na roczną pensję. Nic więcej. Część jednak z tych etapów miało wpływ na kolejne, co też będzie widoczne w kolejnych częściach artykułu. Tak wiec nie był to czas stracony.

Mój pierwszy poważniejszy kontakt z rynkami miał miejsce na 3 roku studiów w SGH w Warszawie. Z braku innych rozrywek poszedłem na wykład organizowany przez Studenckie Koło Inwestowania. Nie pamiętam już o czym ten wykład był. Pamiętam jedynie to, że przyszli panowie z X-Trader Brokers, a ich przekaz sprowadzał się do tego, że tutaj można coś zarobić. Kilka lat później się okazało, że jeden z tych Panów był moim pierwszym szefem, gdy dołączyłem do zespołu XTB, już jako pracownik. Wtedy byli to jednak dla mnie wyłącznie poważni panowie w garniturach, którzy do tego wyglądali na gości, którzy znają się na rzeczy.

Wykład ten tak naprawdę miał na celu zachęcić nas abyśmy spróbowali swoich sił samemu. Najlepiej w X-Trade Brokers na początku na rachunku demo. Wszyscy obecni na wykładzie chłonęliśmy wszystko jak gąbka i zapewne większość z nas to demo otworzyło, a niektórzy poszli o krok dalej. Ja też.

Poważni panowie z X-Trader Brokers bardzo nam w tym pomogli, ponieważ po zakończeniu wykładu zaprosili wszystkich chętnych do uczestnictwa w konkursie, który polegał na tym aby w ciągu godziny  wykręcić jak najwyższą stopę zwrotu z wirtualnego kapitału.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem jaka jest różnica pomiędzy pozycją długą, a krótką, ale nie powstrzymało mnie to aby w konkursie wziąć udział. Liczba uczestników była limitowana. Było to może ze 30 osób, gdyż ograniczała nas dostępność komputerów na uczelni. To jeszcze nie były czasy, gdy każdy miał swojego laptopa. To były czas, gdy laptopy były jeszcze rzadkością.

Podzieli nas na dwie salki i wytłumaczyli jak działa platforma. Nie wydawało się to trudne. Konkurs wystartował, czas zaczął lecieć. Mieliśmy tylko 1 godzinę. Przez pierwsze 10 minut głównie rozglądałem się po sali patrząc co inni robią, szukając jakiegoś natchnienia. Nie miałem wtedy zielonego pojęcia co robić. Nie wiedziałem czy kupić czy sprzedać i dlaczego. Nie wiedziałem za ile i chyba nawet pojęcie dźwigni finansowej nie było dla mnie jeszcze wtedy zrozumiałe.

Z min na twarzach innych osób wyczytałem jednak, że nie byłem jedyną osobą, która znalazła się na tej sali trochę przez przypadek. To mnie podbudowało. Wypatrzyłem też osoby, które na wykresach zaczęły rysować jakieś kreski, a nawet liczyć coś na kartce. To byli Ci bardziej świadomi.

Tak więc i ja zacząłem rysować różnego rodzaju kreski i kropki, strzałki i półkola i po półgodzinnej analizie w końcu zdecydowałem się zawrzeć pierwszą transakcję. Już nie pamiętam co to było. Wiem, za to, że inni zdążyli zrobić już co najmniej ze 20 transakcji. Nie liczyłem więc na to, że wygram. Bardziej byłem tam z ciekawości i dla zabawy.

I w momencie jak udało mi się zawrzeć pierwszą transakcję na sali uczelnianej padł Internet. Tak więc wszyscy czekaliśmy co będzie dalej. Internet padł, wykresy przestały się aktualizować, więc każdy tylko siedział i czekał. Internet wrócił 5 minut przed końcem wyznaczonego czasu i okazało się, że moja transakcja jest na lekkim plusie. Dosłownie kilka procent udało mi się zarobić. Szybko więc ją zamknąłem i nie zdecydowałem się już na żadną kolejną operację.

Przyszedł czas ogłoszenia wyników i okazało się, że zająłem w konkursie 2 miejsce. Na całe 30 osób dosłownie kilku osobom udało się osiągnąć dodatnią stopę zwrotu. I żadna z tych osób, które były na podium to nie była osoba, która tak zażarcie rysowała linie na wykresie.

W nagrodę dostałem ogromną książkę. „Analiza Techniczna Rynków Terminowych” Jacka D. Schwagera. Książkę tą mam do dzisiaj i nigdy jej nie przeczytałem. Żałowałem trochę, ze nie wygrałem, bo zwycięzca został zaproszony na praktyki w X-Trade Brokers, ale i tak byłem zadowolony, że coś wygrałem.

Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, ale teraz jak na to patrzę z perspektywy czasu to dochodzę do wniosku, że wyniki konkursu wcale nie były przypadkowe. Zwyciężyły co prawda osoby, które o rynku nie miały żadnego pojęcia, ale zwyciężyły głównie dlatego, że pozostałe osoby, które już coś na temat rynku wiedziały, wiedziały wciąż za mało aby tą wiedzę przekuć na przewagę. Szczątkowa wiedza była dla nich w większym stopniu obciążeniem. Większość osób zawarła kilka lub nawet kilkanaście transakcji i to w bardzo krótkim przedziale czasowym. To z kolei spowodowało tylko i wyłącznie to, że aby wyjść chociażby na zero osoby te musiały odrobić znacznie większe koszty transakcyjne. Moje koszty były znikome i do tego pomogło mi trochę szczęście.

Podejrzewam, też, że jakby zamknęli nas w tej sali na 3 dni i kazali osiągnąć jak najwyższą stopę zwrotu to wygrałaby osoba która nie otworzyłaby żadnej transakcji bo jako jedyna nie wygenerowałaby na koniec minusa.

Do tego wątku będę wracał jeszcze wielokrotnie. Koszty transakcyjne, wysokość spreadu oraz wszystko to co sprawia, że już w momencie zawarcia transakcji jesteśmy na minusie znacząco zmniejsza nasze szanse na osiągnięcie dodatniego wyniku na końcu.

To trochę tak jakby rzucać monetą mając pewność, że z prawdopodobieństwem 51% wypadnie strona przegrywająca, a z 49% prawdopodobieństwem strona wygrywająca. W krótkim terminie można zarobić, ale w dłuższym terminie aby myśleć o zwycięstwie trzeba znaleźć taki czynniki, który sprawi, że ponad 50% prawdopodobieństwa zwycięstwa będzie po naszej stronie. W tamtym konkursie mieliśmy tylko monety z ujemną szansą na reszkę.

I częściowo o tym też będzie ten artykuł. Prawidłowa umiejętność rozeznania się w sytuacji, czy inwestujemy w sytuacji gdzie prawdopodobieństwo jej po naszej stronie czy nie może być kluczem do sukcesu.  Czasami może wystarczyć nam dosłownie ten 1% przewagi.

Wtedy było jednak jeszcze za wcześnie aby tą lekcję przyswoić. Maszyna jednak ruszyła, a ja złapałem bakcyla.

Raczkowanie

Przygodę z demo zakończyłem szybko i przeszedłem na rachunek rzeczywisty. Swoich środków miałem bardzo niewiele wiec wziąłem od kolegi. I to nie mało bo całe 20 tys. PLN. Umówiliśmy się na podział zysków. Straty na tym etapie nie przewidywałem. Dla niego to podejrzewam, że były grosze, a dla mnie majątek. Więcej niż roczna kwota, którą dostawałem od rodziców by utrzymać się na studiach.

To już był ten etap, gdzie byłem w stanie rysować różnego rodzaju linie na wykresie. Wiedziałem czym jest analiza techniczna i znalem jej podstawy. Innymi słowy, w moje opinii byłem gotowy.

Jedna z podstawowych zasad inwestowania mówi, że pozwól zyskom rosnąć, a straty ucinaj szybko. Każdy ją zna, a niewielu stosuje.

Ja jednak zacząłem ją stosować od samego początku, tylko zyski niestety nie chciały rosnąć. Po kilku transakcjach pojawiła się za to strata. Jeszcze bardziej irytujące było to, że za każdym razem jak zamykałem zlecenie na stop losie, to rynek i tak wracał potem do ceny, po której mogłem sprzedać z zyskiem.

Szybko więc doszedłem do wniosku, że stop lossy są dla frajerów. Od tego momentu zacząłem zarabiać. Kwotę rachunku szybko zwiększyłem do 25 tys. Zacząłem też grać coraz agresywniej, otwierając co raz większe pozycje. I oczywiście nie mogło się to skończyć inaczej. Tylko w ciągu 1 dnia mój kapitał skurczył się z 25 do 17 tys. PLN i wtedy zamknąłem wszystkie pozycje, bo nie byłem w stanie już więcej znieść ciśnienia straty. Cały zysk, który akumulowałem przez wiele tygodni oddałem z nadwyżką praktycznie w jednej transakcji. Zwróciłem koledze całe 20 tysięcy. 3 tysiące musiałem dołożyć ze swoich. Bolało. Nie ustalaliśmy co robić w przypadku straty, a mi chyba duma nie pozwoliła przerzucić straty na kolegę.

I na bardzo długi czas wyleczyłem się z jakichkolwiek prób zarabiania na forexie. Stwierdziłem, że się na tym nie znam. Prawdopodobnie była to najlepsza decyzja jaką mogłem podjąć na dany moment.

I znowu cofając się i analizując swoje doświadczenie i porównujące je z doświadczeniem tysięcy klientów firm brokerskich, w których pracowałem to stwierdzam, że idealnie wpasowałem się w schemat. Byłem typowym profilowym klientem, który zarabia po 1% czy 2% na transakcji tylko po to aby całość oddać w dwóch czy trzech strzałach.

Byłem na etapie właśnie tego studenta z konkursu, który umiał rysować linie na wykresie i nawet bardzo ładnie je wytłumaczyć, ale nie potrafił wyciągać z nich żadnej przewagi.

Pierwsze kroki

Skoro nie szło mi zarabianie na rynku to zacząłem doradzać innym co na rynku należy robić, aby zarabiać. Całkowitym przypadkiem zatrudniłem się w firmie, która zarządzała ryzkiem walutowym w przedsiębiorstwach. Doradzałem więc głównie prezesom i dyrektorom finansowym, co robić z ich ryzykiem walutowym.

Część z naszych klientów rzeczywiście podchodziła do tematu ryzyka walutowego właściwie. Właściwie czyli po prostu zabezpieczała ryzyko. Nie spekulowała. Konstruowaliśmy dla nich struktury walutowe, opcje, forwardy i inne z reguły niepotrzebne instrumenty zabezpieczenia ryzyka walutowego na których głównie zarabiały banki. Często też negocjowaliśmy w ich imieniu warunki zakupu lub sprzedaży walut. Zdarzało się, że jednego dnia z dokładnie tym samym pracownikiem banku negocjowałem stawkę w imieniu 2 czy 3 całkowicie różnych firm.

Naszą rolą w całym tym biznesie było to, aby bank zarobił możliwe jak najmniej. Można więc powiedzieć, że rzeczywiście  przynosiliśmy naszym klientom wartość dodaną w postaci zmniejszenia prowizji banku. Część z tego co udało się zaoszczędzić dla klienta trafiało do nas. Czasami wystarczył jeden telefon w imieniu klienta do banku i nagle okazywało się, ze marża banku spadała z 10 groszy na każdym euro do pół grosza. Przy transakcjach na poziomie 100 czy 200 tys. euro oznaczało to oszczędności na poziomie nawet kilkunastu tysięcy złotych. A nie raz zdarzało nam się robić transakcję znacząco przekraczające milion euro.

Prowizje bankowe w tamtych czasach były ogromne. Banki rżnęły klientów jak tylko się dało i na czym się tylko dało. Najlepszy klient to klient nieświadomy. A takich była większość. W sumie to aż tak wiele się nie zmieniło od tamtych czasów.

To był rok 2005, a Internet w Polsce nie był czymś co każda osoba w firmie używała na co dzień. Wielu dyrektorów finansowych, prezesów, głównych księgowych wciąż sprawdzało kursy walut we wczorajszej gazecie lub w telegazecie i jeżeli dealer bankowy mówił, że może sprzedać milion euro po 4,50 to klient i tak był zadowolony jak udało mu znegocjować do 4,4950.

I nagle pojawiliśmy się my. Przejmowaliśmy negocjacje w imieniu klienta i jak dealer bankowy mówił, że może sprzedać po 4,4950 to my mówiliśmy, że ostatnia transakcja według Reutersa wynosi 4,4532 i maks na co możemy się zgodzić to 4,4550. Finalnie kupowaliśmy po 4,4570-4,46 i wszyscy byli zadowoleni. Bank zarobił swoje. My ugraliśmy dla klient przyzwoite pieniądze, a klient nie musiał bawić się w negocjacje o których nie miał pojęcia i nie miał na nie ochoty. Sytuacja Win Win.

Byli też klienci, którzy oczekiwali od nas usługi, których nie byliśmy w stanie im dostarczyć, czyli próby przewidywania zachowania się rynków walutowych. Co nie oznacza, że nie próbowaliśmy. Klient płacił miesięczną stałą stawkę, niezależnie od tego czy udało nam się prawidłowo przewidzieć rynek czy też nie. Po naszej stronie ryzyka nie było więc żadnego, a klient jakby spychał odpowiedzialność z siebie.

Tak więc codziennie rano wyciągałem swoją szklaną kulę i zaczynałem rysować kreski i kropki, próbując przewidzieć czy kurs euro lub dolara pójdzie w dół czy w górę. I szczerze wierzyłem w to, że jestem w tym skuteczny.

Byłem już studentem 5 roku studiów ekonomicznych. I wydawało mi się, że coś już wiem. Mniej więcej po pół roku okazało się, że z całego naszego teamu mam największe doświadczenie w rysowaniu kresek na wykresie.

Chociaż możecie tego nie pamiętać to bardzo często mogliście słyszeć mój głos w różnych ekonomicznych audycjach radiowych, głównie w radiu PIN, gdzie opowiadałem co się dzieje na rynkach.

Niestety jedyna osoba, która miała jakiekolwiek pojęcie o rynku i doświadczenie z poważnych instytucji finansowych zrezygnowała, relatywnie szybko.

Zostałem więc ja, prezes, który zajmował się sprawami organizacyjnymi i jeszcze kilku innych studentów lub jak ktoś woli profesjonalnych konsultantów rynku walutowego.

Tak więc doradzaliśmy firmom co robić. I nie wiem jakim cudem, ale okazało się, że firmy się nas słuchały.  I to nie były małe firmy. W pewnym momencie dochodziło do absurdalnych sytuacji, że musiałem podjąć decyzję czy dzisiaj kupujemy 50 milionów euro czy jednak wstrzymujemy się jeszcze tydzień. Spędzałem godziny dziennie na telefonie z klientami i dyskutowaliśmy czy FED podniesie stopy procentowe czy nie i jak to wpłynie na rynek.

Nie raz po tym jak podjąłem już jakaś decyzję zdarzało mi się budzić w ciągu nocy aby sprawdzić czy miałem rację czy nie. Czasami podjąłem decyzje w połowie dnia i jeszcze pod koniec dnia okazywało się, że zaoszczędziliśmy dla klienta milion złotych. Następnego dnia sytuacja rynkowa zmieniała się na tyle, że klient miał już 2 miliony straty.

I gdyby to były jeszcze wyłącznie transakcje zabezpieczające to pół biedy. Skoro i tak klient potrzebował daną kwotę euro to to czy kupił ją dzień czy 2 dni później aż tak dużej różnicy nie robiło. Cześć klientów podchodziło jednak do sprawy czysto spekulacyjnie. Mając wiarę w moje umiejętności kupowało określoną kwotę tylko po to aby tą samą kwotę sprzedać 3 dni później.

Sytuacja zaczęła więc mnie przerastać, a praca ta zaczęła mnie do tego stopnia męczyć, że już na samą myśl, że muszę rano wstać, ubrać i pojechać do pracy robiło mi się słabo.  Co innego jest spekulować na własne ryzyko, a co innego podejmować decyzje w imieniu kogoś i na czyjś rachunek. A dodatkowo jeszcze klienci czasami sami podejmowali swoje własne decyzje, sugerując jednocześnie, że zasugerowali się moją analizą.

Spędziłem  w tej firmie łącznie półtora roku i na pewno nie był to czas stracony. O  tym co się dzieje na rynku, jakie są stopy procentowe, ile wynosi PKB w Stanach, a ile inflacja w Polsce wiedziałem wszystko. Nie oznacza to jednak, że umiałem inwestować pieniądze. Byłem po prostu analitykiem. Takim jakiego nie raz widzicie w telewizji czy gazetach. W pewnym momencie nie mając żadnej innej pracy nagranej, po prostu zrezygnowałem. Wciąż byłem studentem bez żadnych zobowiązań i kredytów, więc co mi się mogło stać.

Przez kolejne 16 lat mojej pracy zawodowej zdarzało mi się rezygnować z pracy jeszcze 3 krotnie i za każdym razem robiłem to w ten sam sposób. Rzucałem papierem, a potem zaczynałem się zastanawiać co dalej, zawsze z wiarą, że jakoś to się ułoży. I zawsze się układało.

Nie mniej jednak ten okres mojej pracy uważam za wyjątkowo cenny, bo uświadomił mi kilka rzeczy, które w jakimś stopniu pomogły mi robić to co robię teraz. Dowiedziałem się, że :

  1. Nie jestem w stanie w żadnym stopniu przewidzieć zachowania się rynków walutowych. Jestem w stanie wytłumaczyć dlaczego jakiś ruch się wydarzył po fakcie, ale przewidzieć co będzie za pół roku już nie.
  2. Podjęcie błędnej decyzji i strata własnych pieniędzy boli i przysparza stresu. To jednak nic w porównaniu z uczuciem jak się traci czyjeś pieniądze i gdy trzeba wytłumaczyć stratę przed osobą, która w 100% oparła swoja decyzję na Twojej rekomendacji.
  3. Robienie zbyt wielu transakcji na rynku najczęściej przynosi całkowicie odwrotne do zamierzonych efekty.

I ostatni punkt muszę rozwinąć, bo w żadnym stopniu nie wynika on z powyższego wprowadzenia.

W momencie jak zatrudnili mnie w danej firmie to pracował w niej pewien Marcin. Marcin miał około 35 lat. Z mojego punktu widzenia miał bardzo dużą wiedzę na temat rynku, a przynajmniej jego wiedza znacząco przekraczała moją. To on mnie wciągnął w analizę fal Elliota.

Używał jej nie dlatego, że wyjątkowo w nią wierzył. Stosował ją dlatego, że jak sam twierdził w handlu trzeba się czegoś trzymać. Fale Elliota są tak samo dobre jak wszystko inne.  On mnie też zainteresował rynkiem kontraktów terminowych na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych.

Marcin rozrysował sobie fale Elliota na kilka miesięcy do przodu i wyszło mu, że czeka nas długi wzrost. Po czym kupił 10 kontraktów na WIG20 po 1800 punktów i przez kolejne pół roku nie wykonał żadnej operacji więcej. Transakcje zamknął dopiero w okolicach 2400 czy 2500. Dokładnie nie pamiętam. Pamiętam jednak to, że zarobił na tym między 50 a 70 tys. PLN, czyli wielokrotnie więcej niż to co zainwestował. Wtedy to była dla mnie kwota ogromna.

Ja w tym czasie również podjąłem próbę inwestycji w kontrakty z rachunkiem około 3 000 PLN. Depozytu wystarczało jedynie na 1 kontrakt. Zajęło mi kilka miesięcy aby z tych trzech tysięcy zrobić kwotę około 9 tysięcy. W tym samym czasie zrobiłem pewnie jakiś 1 000 transakcji. Byłem z siebie dumny. Rozrysowywałem sobie potencjalne zasięgi wzrostów. Liczyłem fale. Używałem stop losów. W teorii wszystko się zgadzało.

Zwiększenie kapitału 3 krotnie zajęło mi prawie pół roku. Stracenie kapitału zajęło mi 2 sesje. Nawet nie wiem co się wydarzyło. Chyba zbytnio uwierzyłem w siebie, zwiększyłem pozycję. Zapomniałem o stop lossach. Do tego doszła duża luka otwarcia i wyjazd do klienta na drugi koniec Polski. Bam! Cały zysk przestał istnieć.

Tymczasem Marcin już kilka tygodni wcześniej zamknął wszystko i nie zrobił żadnej transakcji więcej. Nie widział potrzeby i warunków. Nie wiem co się działo z nim później bo odszedł z firmy. Może to był tylko jeden szczęśliwy strzał, a może kolejne 15 lat robił dokładnie tak samo. Ja go zapamiętałem właśnie z tej jednej jedynej transakcji i stoickiego spokoju.

Sam w tym czasie nie wytrzymałbym nawet dwóch godzin bez transakcji.

I znowu z perspektywy czasu i doświadczeń, obserwacji tysięcy klientów dochodzę do wniosku, że moje zachowanie niczym się nie różniło od większości „inwestorów”. Za wszelką cenę musiałem być na rynku. Byleby tylko nie przegapić szansy na zysk. Niestety ta przypadłość została mi praktycznie do dnia dzisiejszego. Z czasem jednak nauczyłem się obrócić ją na moją korzyść. W większości jednak przypadków to nie jest dobra strategia.

Dlaczego częste zawieranie transakcji nie ma sensu?

Podstawowy problem jaki tego typu inwestowanie za sobą pociąga to ogrom prowizji, które trzeba zapłacić. Im więcej handlujemy tym koszty są większe.

Jeżeli wiec zawieramy bardzo dużo transakcji to oznacza też że stosunek kosztów do osiągalnych zysków jest dużo wyższy niż w przypadku inwestora długo czy średnio terminowego. Aby wykonując dużo transakcji zarabiać należy więc być wyjątkowo skutecznym lub mieć jakąś określoną i znaną nam przewagę rynkową.

Na rynku forex praktycznie zawsze wchodzimy w rynek po gorszej cenie czyli płacimy koszty spreadu. Z kolei na GPW trzeba płacić od każdej transakcji prowizje. I tak źle i tak nie dobrze.

Na forexie trudno o statystyczną przewagę, gdyż broker tak kwotuje ceny, aby przewaga była po jego stronie. Dużo łatwiej o przewagę na klasycznych giełdach, gdzie to jej uczestniczy decydują o cenach.

To co mnie do GPW mocniej ciągnęło to fakt, że po części i ja ten rynek tworzyłem. Jeżeli wystawiłem oczekujące zlecenie kupna to zlecenie to widziałem w arkuszu zleceń. Jeżeli więc na rynku zawsze mamy najwyższą cenę kupna i najniższą cenę sprzedaży to wystawiając zlecenie oczekujące byłem w stanie kupić po cenie niższej, po prostu czekając aż ktoś zdecyduje się dany papier mi sprzedać

Na rynku forex jeżeli kurs jakiegoś aktywa wynosi na przykład 60.00 / 60.50 to mogę kupić jedynie po 60.50 lub sprzedać po 60.00. W obydwu przypadkach jest to więc dla mnie mniej korzystna cena. Nie mogę wystawić zlecenie kupna po 60.01 i czekać aż ktoś się zdecyduje sprzedać po pierwszej dostępnej cenie czyli mojej.

Na GPW z kolei to inwestorzy są jedynymi uczestnikami rynku. Tutaj taka operacja jest możliwa. Mogę wystawić zlecenie kupna po 60.01, być pierwszym w kolejce i po prostu czekać aż ktoś mniej cierpliwy ode mnie sprzeda po mojej cenie. Jeżeli cena danego papieru się nie zmieni to zaraz po tym jak kupię po 60.01, byłbym w stanie też wystawić zlecenie sprzedaży po 60.49 i czekać aż ktoś ode mnie odkupi po mojej cenie. Jeżeli do tego łączne koszty prowizji za kupno i sprzedaż są niższe niż 0,50 na każdym papierze to nawet taka prosta operacja może przynieść nam zysk. To co większość inwestorów uważa za minus, czyli brak płynności i szeroki spread można też wykorzystać na naszą korzyść.

Pojawiły się więc pierwsze zalążki przewagi inwestycyjnej, której nie miałem w żadnym stopniu na rynku forex. Na tym jednak etapie nie potrafiłem tej przewagi wykorzystać. I chociaż większość moich zleceń to były zlecenia oczekujące to jednak sporo transakcji realizowałem też po prostu po cenach rynkowych czyli de facto kupując drożej lub sprzedając taniej.

I nie mówię, że to jest błąd. Czasami sytuacja rynkowa po prostu wymusza na nas taką reakcję. Jeżeli jednak nie jest to konieczne, rynek jest spokojny, a spready szerokie to zdecydowanie warto poczekać aż ktoś zgodzi się wziąć naszą cenę, niż abyśmy to my zgadzali się na jego gorszą cenę rynkową.

Średniowiecze

Wróćmy jednak do drogi. Potem nastały czasy, które w analogii historycznej porównać można do czasów średniowiecza. Z punktu widzenia spekulacyjnego przestałem się całkowicie rozwijać. Nie oznacza, to, że nie zajmowałem się żadną formą krótkoterminowych inwestycji. Coś tam próbowałem. I to zarówno na rynku kontraktów terminowych jak i na forexie. Efekt był bardzo mizerny. Na forexie prędzej czy później praktycznie zawsze traciłem. Na GPW na rynku kontraktów nawet udawało mi się osiągać pewne korzyści, ale nigdy nie były to jakieś spektakularne kwoty.

Nie bardzo wierzyłem w to, że jestem w stanie osiągnąć jakieś oszałamiające wyniki. Bardziej traktowałem inwestowanie jako rozrywkę na małych kwotach. Swoich losów zawodowych nie wiązałem z tradingiem.

To był też etap, gdzie właśnie kończyłem studia i podjąłem pracę w nowej firmie. Na rozmowę kwalifikacyjną poszedłem do dwóch instytucji. Jedną z nich była Grupa Banków Spółdzielczych, a drugą X-Trade Brokers. I o dziwo obie firmy mnie chciały, ale to XTB zgodził się na kwotę, którą chciałem ja. Bank Spółdzielczy nie zmieścił się w moje widełki.

I rozpoczęła się moja wieloletnia kariera w forexowych domach maklerskich. Łącznie trwała aż 14 lat, od 2005 do 2019 roku. I nie była to kariera trejdera. Na początku zostałem klasycznym sprzedawcą rachunków. Z jakiegoś powodu funkcję tę nazywano dealerem.

I nawet ta nazwa ma sens. Dla wielu klientów inwestycje w każdego rodzaju aktywa finansowe, nieważne czy jest to forex czy giełda jest jak swego rodzaju kupno narkotyku. Byleby tylko dostać kolejną działkę i móc otworzyć kolejną pozycję. Nie muszę mówić jak inwestycje tych osób najczęściej się kończą. O tym typie „inwestorów” jeszcze napiszę później. Sam byłem takim „inwestorem” próbując swoich sił na kontraktach na GPW.

Z każdym rokiem pracy dla instytucji forexowych byłem coraz dalej od inwestycji na wszelkiego rodzaju rynkach i to zarówno tych regulowanych jak i nieregulowanych. Chyba za dużo naoglądałem się rachunków klientów i ich wyników, aby uwierzyć, że sam jestem w stanie coś tutaj zwojować. Raczej zajmowałem się sprzedażą i marketingiem.

W dużo większym stopniu zainteresował mnie rynek akcji. Tak jak do tej pory nie bardzo wierzę w to, że da się przewidzieć zachowanie rynku walutowego w dłuższym terminie, tak w przypadku akcji jest już zupełnie inaczej.

Każda akcja to udział w przedsiębiorstwie. Dane przedsiębiorstwo coś wytwarza, dostaje wpływy, ma koszty, osiąga zysk lub stratę, posiada jakieś aktywa i zobowiązania, ma plany rozwojowe, kadrę zarządzającą. Wszystko to można spróbować oszacować i wycenić. Z dużą dozą prawdopodobieństwa, znając realia firmy, jej produkt, można stwierdzić czy czeka ją rozwój, stagnacja czy zapaść.

Rynek akcyjny daje więc wiele miejsc na osiągnięcie przewagi inwestycyjnej. Osoby umiejące dobrze liczyć na bazie sprawozdań finansowych oraz pewnej predykcji przyszłości są w stanie obliczyć wartość teoretyczna przedsiębiorstwa, a następnie porównać ją z wyceną giełdową i w ten sposób znaleźć mocno niedoszacowane spółki.

Z kolei inni inwestorzy, którzy potrafią spojrzeć daleko w przyszłość są w stanie dostrzec w danej firmie pewną cechę, która sprawi, że za 10-20 lat jej skala działalności eksploduje.

Ja zaliczałem się do tej pierwszej grupy, czyli inwestorów, którzy decyzje o zakupie akcji bazują na wynikach finansowych. Zawsze starałem się kupować te spółki, które osiągają zysk lub nawet jeżeli go nie osiągają to wiem dlaczego i że jest to sytuacja przejściowa. Dlatego w moim portfelu lądowały takie spółki jak PKO BP, KGHM, PZU lub też mniejsze przedsiębiorstwa o stabilnej sytuacji.

Nigdy nie zainwestowałbym swoich pieniędzy w przedsiębiorstwa typu Facebook, Tesla czy Snapchat w momencie ich debiutu, ani później. Moja wyobraźnia niestety nie sięga aż tak daleko, aby uzasadnić inwestycje w projekty, których wycena będzie uzasadniona dopiero jak przychody wzrosną stukrotnie.

Jak jednak widać z perspektywy czasu takie podejście też bywa bardzo opłacalne. Przewag inwestycyjnych jest wiele, a każdy musi znaleźć swoją własną.

Inwestycje to był jednak dla mnie tylko dodatek do wynagrodzenia za pracę. I to właśnie na karierze zawodowej skupiałem się w dużo większym stopniu.

Tuż po studiach po zaledwie roku pracy jako dealer dostałem propozycje objęcia stanowiska dyrektora Marketingu i Sprzedaży w spółce firmy na Ukrainie. Spędziłem tam rok, a firma przez cały ten okres bardzo mocno rozwinęła skrzydła.

Dzięki temu po powrocie do Polski dostałem propozycje objęcia Działu Obsługi Klienta. Zajmowaliśmy się więc otwieraniem rachunków, odpisywaniem na maile oraz wszystkim tym czym zajmuje się obsługa klienta w domach maklerskich. Między innymi rozpatrywaniem reklamacji.

Typowy klient forexowy

Moja praca miała bardzo wiele do czynienie z klientami. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że zdecydowana większość osób próbujących swoich sił na forexie nie ma zielonego pojęcia co robi. W żadnym stopniu nie jest przygotowana do inwestowania i ma bardzo niewielkie szanse aby taką wiedzę posiąść.

Jako dom maklerski prowadziliśmy tysiące szkoleń, wykładów. Tłumaczyliśmy czym są stop lossy, zarządzenie kapitałem, psychologia rynku, tłumaczyliśmy, że na forexie nie należy inwestować dużych pieniędzy, a jedynie nadwyżki finansowe, których ewentualna utrata nie będzie miała większego wpływu na sytuacje danej osoby itp., Ale nawet jakbyśmy nie robili nic to efekt byłby dokładnie identyczny. Klienci i tak traciliby pieniądze i to traciliby w ten sam sposób.

Zdecydowana większość klientów jak tylko osiąga mały zysk to szybko zamyka pozycje. Z pozycjami stratnymi z reguły niestety jest problem. I nawet jak cześć klientów przez jakiś czas stawia stop lossy to i tak potem przychodzi moment, że przestają to robić.

I wszystko się sprawdza pięknie na spokojnych rynkach. Gorzej jednak jest jak na rynkach zacznie się zawierucha. Taka zawierucha potrafi zabrać większość z zysków klientów. I zabierała. Dlatego też największe zyski forexowe domy maklerskie zawsze odnosiły w okresach wzmożonych ruchów na rynkach i nie miało większego znaczenia czy rynek spadał czy rósł.

Z pracy tej najbardziej jednak zapamiętałem rozpatrywanie reklamacji. Zdecydowana większość reklamacji klientów było odrzucanych i to odrzucanych słusznie. Klient był swoim największym wrogiem. Bardzo często nie potrafił odróżnić ceny BID od ASK. To była chyba najczęstsza reklamacja, że według wykresu zlecenie powinno się zrealizować, a się nie zrealizowało i dlaczego manipulujemy rynkiem lub takiej ceny na rynku nie było i dlaczego zamknęliście moje zlecenie na stop lossie.

Z reguły wystarczyło wytłumaczyć klientowi, że na wykresie historycznym widać tylko cenę BID i to sprawę załatwiało.

I właśnie do jednej z takich reklamacji klient raz przyszedł osobiście. Był to Pan w okolicy 60 roku życia. Jak zawsze na początku bardzo zdenerwowany, oskarżający mnie i firmę, że pozbawiliśmy go oszczędności życia. I rzeczywiście stracił sporo. Prawdopodobnie były to oszczędności jego i jego żony zbierane przez wiele lat. Na szczęście mam ten dar, że z reguły działam na ludzi uspokajająco i nie daje też sobie wchodzić na głowę.

Siedliśmy i zaczęliśmy analizować sytuację na komputerze. Wcześniej ściągnąłem ceny transakcyjne z Bloomberga i zaczęliśmy porównywać. Okazało się, że żadnej manipulacji z naszej strony nie było. Tak wyglądał wtedy rynek. Złość powoli z Pana uchodziła i zaczął ją zastępować smutek, a potem coś na kształt desperacji. Pan powoli zaczynał rozumieć, że nie ma racji i że środków nie odzyska. I prawdopodobnie zaczynało do niego docierać, że będzie musiał wrócić do domu i skonfrontować się z żoną i że już raczej tych pieniędzy nigdy nie odrobi.  Pożegnaliśmy się w przyjaznej atmosferze i pamiętam z tego momentu, że naprawdę zrobiło mi się tego klienta żal. Takich przypadków są tysiące.

Ale to chyba był jedyny raz, że miałem takie uczucie. Każdy z nas podejmuje własne decyzje. Czasami są one przemyślane, a czasami nie. Ale konsekwencje tych decyzji trzeba ponieść samemu.

Są jednak tacy, którzy potrafią.

I teraz na obronę forexowych domów maklerskich muszę napisać, że jest też całkiem spora pula klientów, która radzi sobie na tych rynkach bardzo dobrze. Są w stanie zarabiać duże sumy i wyniki te powtarzać przez wiele lat z rzędu. Procentowo jest to jednak bardzo mała pula klientów.

Obecnie w materiałach reklamowych brokerzy mają obowiązek publikować informację o procencie tracących klientów i z reguły informacja jest taka, że około 80% klientów traci.

W rzeczywistości jednak udział tracących jest większy, a wartość 80% wynika z faktu, że analizowany jest wyłącznie ostatni kwartał. Jeżeli rozszerzylibyśmy analizę na kilka lat to pula tracących by wzrosła i to zapewne powyżej 90%.

Sam w dalszym ciągu mam swoje konta forexowe otwarte i od czasu do czasu z nich korzystam. Jest to jednak niewielki ułamek moich środków inwestycyjnych. Dla mnie niestety forex to zawsze była taka forma inwestycji na której nie potrafiłem znaleźć swojej przewagi. Gra o wartości oczekiwanej ujemnej. Mimo, że ostatnie kilka lat jest dodatnie to  sumaryczny wynik moich inwestycji forexowych jest ujemny. Korzystam z rachunku w BossaFX. Mam też aktywny rachunek w XTB. Preferuję jednak BossaFX głównie ze względu na brak ogromnych swapów, które pobiera XTB. W BossaFX praktycznie wszystkie CFD oparte o regulowane futuresy są bez swapów. XTB z kolei pobiera dzienne swapy od tego typu inwestycji, co sprawia, że jakiekolwiek inwestowanie w te konkretne instrumenty na dłuższy termin nie ma u nich sensu. Mają za to trochę niższe spready i szerszą ofertę. Jest to więc bardziej broker pod daytrading.

Czym jest broker forexowy?

I tutaj dochodzimy do sedna czym są instytucje forexowe i to nie ważne czy mówimy o brokerach typu Market Maker czy STP czy ECN i czym instytucje te różnią się od giełdy. Wiedza ta przyda nam się później. Broker typu MM de facto tworzy rynek sam. Bazując na cenach na bazowych rynkach giełdowych umożliwia zawieranie transakcji u siebie po cenach takich samych ja na rynku, oczywiście powiększonych o spread lub/ i prowizję. Jeżeli cena danego aktywa na Bloombergu, giełdzie w Londynie czy Chicago się zmieni to dokładnie w ten sam sposób powinna cena ta się zmienić u brokera. I tak z reguły się dzieje. Broker odzwierciedla cenę rynkową 1 do 1. Nie jest to jednak transakcja rynkowa. Jest to transakcja zawarta pomiędzy klientem a brokerem. Mniej więcej tak samo jak w kantorze.

Broker typu STP sam nie realizuje zleceń a jedynie przekazuje je dalej. Gdzie? Na przykład do innego brokera typu MM. Efekt dokładnie ten sam.

Broker typu ECN najczęściej dopuszcza do handlu inne podmioty, które same też mogą wystawiać zlecenia kupna lub sprzedaż, po których klient może zawrzeć transakcje. Klient jednak rzadko ma możliwość samemu uczestniczyć w tworzeniu rynku. Najczęściej może się jedynie zgodzić na ofertę tego lub innego podmiotu lub nie.

Ja nie widzę żadnej różnicy między tymi brokerami z punktu widzenia klienta. Jeżeli sam nie mogę wystawić swojego zlecenia tak aby było pierwsze w karnecie i aby inny uczestnik rynku mógł kupić ode mnie to każdy typ brokera jest taki sam, a transakcje zawsze obarczone są brakiem przewagi.

Często na forach widziałem dyskusje o przewagach brokerów typu ECN nad MM. Najczęściej osoby wypowiadające się w danym temacie nie miały pojęcia o czym mówiły.

Wróćmy jednak do puenty. Ustaliliśmy już, że broker nie tworzy rynku. Jest więc trochę z boku. Zdecydowana większość transakcji, które klienci składają na przykład na rynku ropy nie ma żadnego wpływu na zmianę ceny tego instrumentu. Aby tak się działo broker musiałby transakcję klienta odzwierciedlić na danym rynku, czyli odpowiednio w Nowym Jorku dla ropy WTI czy w Londynie dla ropy typu Brent.

Tak się jednak nie dzieje i to z prostego powodu. Odzwierciedlenie danej transakcji bezpośrednio na rynku oznaczałoby rezygnacje z potencjalnego zysku lub ograniczenie go do minimum. Czasami nawet stratę.

Dużo łatwiej wiec podejść do tematu w ten sposób, że mając bardzo dużą pulę klientów część klientów w danym momencie kupi, część sprzeda i ryzyko brokera będzie ograniczone.

Jeżeli 50 klientów kupi 50 kontraktów na ropę WTI, a 40 klientów w tym samym momencie sprzeda 40 kontraktów to pozostaje tylko pytanie co robić z pozostałymi 10 kontraktami.

Pracując u brokerów finansowych zawsze uważałem, że najlepiej jest nie robić nic. Klienci detaliczni mają tą ciekawą przypadłość, że w dłuższym terminie się mylą. Jeżeli więc 40 klientów zarobi na danym ruchu cenowym 10 dolarów, to w tym samym czasie 50 klientów straci 11 dolarów, gdyż jedni i drudzy zapłacili spread na początku. W odwrotnej sytuacji jeżeli ruch cenowy będzie korzystny dla większości i 50 klientów zarobi 10 dolarów to w tym samym czasie 40 klientów straci 11.

Nie robiąc nic z pozycjami klienta broker w pierwszym przypadku będzie więc 110 USD do przodu,a w drugim 60 USD stratny. Sytuacja więc nie jest symetryczna i wynika z faktu, że jedni i drudzy mogę wyłącznie zrobić transakcje po cenach brokerach.

W dłuższym więc terminie nie robiąc nic, broker zawsze zarabia. Trochę jak w kasynie. Jeżeli nie potrafimy wypracować dla siebie przewagi jest to gra o sumie ujemnej.

Oczywiście jest to bardzo duże uproszczenie. Czasami pozycje klientów są zbyt duże w jednym kierunku, że broker musi część ryzyka zabezpieczyć. Są też sytuacje, że brokerowi po prostu bardziej się opłaca takie transakcje zabezpieczać,  gdyż w ten sposób  przynajmniej w teorii liczy na to, że zwiększy swój zysk. Czasami też po prostu musi to robić, bo go zobowiązuje do tego nadzorca.

Temat zabezpieczeń przedstawiłem w bardzo dużym uproszczeniu, a fakt, że sam się tym nigdy nie zajmowałem też sprawia, że o niektórych aspektach mogę po prostu nie mieć pojęcia. Moja rola w firmach forexowych zawsze była inna.

Największa nierównowaga na linii broker – klient panuje wtedy gdy na rynku jest duża zmienność i niektórzy z brokerów decydują się rozszerzać spready transakcyjne. Część robi to w sposób w pełni arbitralny na przykład powiększając spread 3 krotnie, a inni włączają jakiś automat, który niby to imituje spready na przykład z Bloomberga czy Reutersa.

I niby wydaje się to zrozumiałe gdyż większa zmienność to i większe różnice między cenami BID i ASK. Ale z drugiej strony na prawdziwym rynku czy też na zwykłej giełdzie takie sytuację można by w pełni wykorzystać i obrócić je na naszą korzyść. U brokera forexowego jest to niemożliwe. Dla mnie duża zmienność i szerokie spready to okazja do większych zysków. Dla brokera forexowego też, ale tylko dla niego. W żadnym stopniu dla klienta. Ta wiedza w znaczący sposób miała pomóc mi później w obecnym projekcie.

Arbitraż cenowy

Jednym z rodzajów klientów, którzy dobrze sobie radzili u brokerów forexowych byli klienci, którzy za pomocą oprogramowania wyszukiwali różnicy cen pomiędzy brokerami. Broker kwotuje ceny na podstawie rzeczywistych transakcji na prawdziwym rynku oraz na podstawie najlepszych cen kupna i sprzedaży, które w danym momencie na danym rynku są dostępne. Ceny te muszą więc odzwierciedlać cenę rynkową. Nie raz się jednak zdarza, że u brokera można kupić ropę WTI czy inny instrument taniej niż jest to w danym momencie możliwe na giełdzie bazowej. Najczęściej jest to wynikiem jakiegoś błędu technicznego.

Ceny instrumentów zmieniają się wielokrotnie czasami nawet w ciągu 1 sekundy. Do tego broker z reguły kwotuje setki lub nawet tysiące instrumentów. Miejsc, gdzie coś może pójść nie tak jest całe mnóstwo i czasami dzieje się tak, że cena na giełdzie bazowej skoczyła znacząco do góry, a broker zaktualizował swoją cenę 1 sekundę później. 1 sekunda dla każdego z nas, kto zawiera transakcje ręcznie to czas na tyle krótki, że nie ma możliwość zareagowania. Dla komputera to jednak jest wieczność.

Jeżeli więc cena na rynku bazowym podskoczy o tyle, że cena sprzedaży będzie wyższa od ceny kupna u brokera to mamy możliwość kupna praktycznie bez ryzyka, mając gwarancję, że cena za moment pójdzie na tyle wysoko do góry, że odrobimy cały koszt spreadu i prowizji a nawet dodatkowo będziemy w zysku. Jest to swego rodzaju arbitraż, ale bez domknięcia drugiej strony. Program otwiera transakcje tylko po to aby ją zamknąć za 1, 2 czy 5 sekund, praktycznie zawsze w zysku.

Dla brokera to jednak problem, ponieważ jeżeli dana transakcja zostanie zamknięta w ciągu kilku sekund po otwarciu to prawdopodobieństwo, że inny klient zrobił dokładnie odwrotną transakcję jest bliskie zeru. Broker więc nie zarabia na spreadzie.

Broker też nie ma możliwość zabezpieczenia danej pozycji z minimalnym zyskiem, gdyż jeżeli chciałby to zrobić to będzie musiał już zawrzeć transakcje po cenie rynkowej czyli ze stratą.

Klienci tego typu osiągali więc swoją przewagę bazując na arbitrażu cenowym i praktycznie każdy broker szybko takich klientów eliminował, wypowiadając rachunki lub po prostu blokując możliwość zawierania zleceń. Zasada jest prosta.  Drogi kliencie, jeżeli ktoś ma mieć tutaj przewagę to my, a nie Ty. Powtórzę to co napisałem wcześniej. Broker forexowy to nie jest prawdziwy rynek.

Do tego wątku będę jeszcze wracał, ale w dalszej części artykułu.

Inna droga

Ja w tym czasie dalej sobie pracowałem u brokerów forexowych. Zajmowałem się marketingiem, sprzedażą, obsługą klienta, kwestiami prawnymi, kadrowymi. A sytuacje rynkowe omijały mnie bokiem. Czasami oglądałem też rachunki klientów, w szczególności tych zyskownych, ale w większości przypadków nie byłem w stanie powiedzieć dlaczego dany klient zarabia, a dlaczego inny traci. Patrząc na historie rachunku bez problemu można wyłapać cechy wspólne zarabiających klientów, ale sama historia nie wystarczy do tego aby zrozumieć proces decyzyjny stojący za momentem wejścia czy wyjścia.

Dlatego też nie specjalnie się na tym skupiałem. Zacząłem wiec szukać innej drogi po za rynkiem. Prowadziłem stronę o rynku, która zarabiała na reklamach, założyłem kanał na Youtubie o Excelu, a nawet przez kilka dni jeździłem jako kierowca Ubera ( bardziej chyba dla rozrywki niż pieniędzy). Wszystko to jednak była zabawa w kółko graniaste, a nie prawdziwy biznes czy szansa na zrobienie czegoś wielkiego.

I wtedy zadzwonił do mnie kolega, który spytał się czy nie chce wejść z nimi i jego kolegą w spółkę, która montowała tutoriale wideo o programowaniu. Każdy filmik prezentowała atrakcyjna dziewczyna. Projekt nazywał się itcuties. Do tej pory możecie obejrzeć nasze dzieła na Youtubie. Na programowaniu się nie znałem, na kręceniu wideo też nie, więc bez większego wahania wszedłem w ten biznes.

Idea projektu była taka, aby zdobyć bazę fanów i zarabiać na product placemencie, reklamach i tworzeniu filmów pod zamówienia konkretnych klientów.

Z punktu widzenia rozrywki i sposobu na spędzenie czasu był to zdecydowanie czas ciekawy, ale z punktu widzenia biznesowego był to czas stracony. Projekt więc upadł po niecałym roku czasu.

I na jakiś czas w ogóle przestałem szukać jakiś alternatyw biznesowych. Zacząłem biegać. Przebiegłem nawet kilka maratonów. Potem przypomniałem sobie, że kiedyś trenowałem pływanie. Wróciłem więc do pływania i nawet udało mi się kilkukrotnie wygrać mistrzostwo Polski Masters.  Robota miała dla mnie drugorzędne znaczenie. Liczyły się tylko treningi.

A  może jednak znowu się zająć rynkiem?

Na rynek wróciłem w wieku lat 35. A zmotywował mnie do tego mój były pracownik, który nagle podłączył do firmy w której pracowałem automat, który zaczął wcześniej wspomniany arbitraż cenowy i zarobił na tym przyzwoite pieniądze. Robił to do tego sprytniej niż wcześniejsze osoby, gdyż nie zamykał transakcji po kilku sekundach, a transakcje trzymał minutami. Nie tylko czekał na korzystny moment wejścia, ale też na korzystny moment wyjścia. I nie miało znaczenia to, czy dana transakcje będzie zyskowna czy stratna. Liczyło się tylko i wyłącznie to aby kupić poniżej od aktualnej ceny rynkowej i sprzedać powyżej aktualnej ceny rynkowej. Zawsze więc kupował na ujemnym spreadzie transakcyjnym.  Czyli rzucał kostką z 60 % prawdopodobieństwem wypadnięcia reszki. Statystyka działała na jego korzyść.

Doszedłem do wniosku, że właściwie to czemu ja nie mógłbym tak zarabiać. Szybko odnowiłem kontakt z kolegą z którym wcześniej robiliśmy projekt itcuties, dla którego napisanie tego typu programu to było jak wyrzucenie śmieci.

Program bazował  na porównaniu cen dwóch brokerów. Tzw. szybkiego brokera, który rzadko kiedy miał opóźnienia oraz cen wolnego brokera, który ewidentnie nie zainwestował  wystarczająco w infrastrukturę.

Efekt był jednak mizerny. I po kilku miesiącach chciałem projekt zarzucić jako nieperspektywiczny. Spotkałem się jednak z innym kolegą, o którym wiedziałem, że robił podobne rzeczy. I to był strzał w dziesiątkę. Kolega ten razem ze swoim drugim kolegą miał pootwierane rachunki chyba u wszystkich brokerów na świecie.

Nigdy jednak nie zajmował  się tego typu operacjami. Dałem mu więc soft, wytłumaczyłem jak działa i dałem wolną rękę. Omówiliśmy się jedynie na podział zysku po połowie. Projekt ten upadł po kilku miesiącach, ale zdołał zarobić kilkaset tysięcy złotych.

Zapisz się na newsletter

* wymagane

A może giełda?

Koncepcja jednak nie upadła całkowicie. Kilka miesięcy później wróciliśmy z nowym softem ale tym razem spróbowaliśmy GPW. I tutaj znowu okazało się, że prawdziwa giełda to jednak zupełnie inna bajka. Tutaj nie graliśmy przeciwko domowi maklerskiemu. Wręcz przeciwnie. Byliśmy mile widzianym klientem, który robił  dużą liczbę transakcji. Graliśmy do jednej bramki.

Stosowaliśmy kilka rodzajów strategii. Ta, która przynosiła w miarę stabilny dochód polegała na inwestycji w kontrakty terminowe na dalszy okres zapadalności z momentalnym hedgem na kontrakcie o bliższym terminie zapadalności. Omówię to na przykładzie.

Wyobraźcie więc sobie sytuację, że na giełdzie w maju kwotowane są akcje CD Projekt po cenie 200,10 na 200,40. Możemy momentalnie kupić po 200,40 lub momentalnie sprzedać po 200,10. Spread wynosi 0,30 zł.

Jednocześnie kwotowane są kontrakty terminowe na dany instrument z terminem zapadalności na czerwiec po cenie zbliżonej do cen akcji. Załóżmy, że jest to 200 na 200,40. Spread jest więc nieznacznie większy bo 40 groszy. Nie jest to jednak zasada.

Dalej są kontrakty z terminem zapadalności na wrzesień, czyli miejsce gdzie pies z kulawą nogą rzadko zagląda. I tutaj ceny mogą wynosić na przykład 199,10 na 201,30. Spread potrafił wynosić nawet kilka złotych. W tym wypadku wynosił 2,20 zł, czyli ponad 1 %.

Nasz automat polegał na tym, że jednocześnie wystawialiśmy zlecenie kupna i sprzedaży na kontrakcie wrześniowym. Ceny jednak były dobierane tak abyśmy zawsze byli w stanie zrobić transakcję zabezpieczającą z teoretycznym zyskiem na kontrakcie czerwcowym. Czyli jeżeli udało nam się sprzedać kontrakt wrześniowy to z automatu kupowaliśmy po rynku kontrakt czerwcowy taniej. I tak samo w drugą stronę. Jeżeli udało nam się kupić kontrakt wrześniowy to automatycznie sprzedawaliśmy kontrakt czerwcowy drożej.

Czyli jeżeli w danym przykładzie udało nam się sprzedać po 201,20 kontrakt wrześniowy to kupowaliśmy z automatu kontrakt czerwcowy po 200,40. Mieliśmy więc zawsze pozycję w miarę zabezpieczoną. Sprzedaży zawsze towarzyszyło kupno tego samego instrumentu, ale na inny termin zapadalności.

Następnie szukaliśmy momentu na wyjście. Czyli w naszym przykładzie czekaliśmy aż ktoś sprzeda nam po 199,10 kontrakt wrześniowy i automatycznie sprzedawaliśmy kontrakt czerwcowy po 200,10.

Wynik takiej teoretycznej operacji był taki, że na kontrakcie wrześniowym zarabialiśmy 210 zł, czyli różnicę pomiędzy ceną kupna i sprzedaży, a na kontrakcie czerwcowym traciliśmy 30 zł. Prowizje na szczęście nie odgrywały większej roli, bo były znikome. W praktyce pojedyncze zyski rzadko przekraczały 100 PLN. Ważne aby bilans był dodatni. Czasami naszym celem był zysk 100 zł, a czasami tylko 20 dla akcji o mniejszej wartości jak na przykład PKO BP.

Zdarzały się też sytuacje, że po otwarciu pierwszej serii kontraktów rynek całkowicie zmieniał swoje położenie i przenosił się na nowe wartości. Zawsze jednak mieliśmy transakcję zabezpieczającą i sama cena instrumentu nie miała dla nas znaczenia. Liczyła się jedynie różnica pomiędzy seriami kontraktów.

Nie zawsze jednak osiągaliśmy pozytywny wynik. Czasami byliśmy po prostu za wolni. Były momenty i to wcale nie rzadkie, że nasz automat nie był wystarczająco szybki aby  dokonać modyfikacji zlecenia i przestawić cenę. Przykładowo sprzedawaliśmy po wydawałoby się atrakcyjnej cenie kontrakt z dalszym terminem zapadalności, ale w momencie jak chcieliśmy zrobić transakcję zabezpieczającą to tej oferty którą chcieliśmy zdjąć z rynku już po prostu nie było. Ktoś ją zdjął przed nami, a my zmuszeni byliśmy do tego, aby brać pierwszą wolną. Z niektórych transakcji wychodziliśmy więc nawet ze stratą.

Dla danego automatu szczególnie niekorzystne były sytuacje zwiększonej zmienności rynkowej, gdy ceny akcji skakały jak szalone. Prawdopodobnie jako jeden z niewielu albo i jedyny robot tego typu korzystaliśmy z oprogramowania Domu Maklerskiego. Aby więc nasze zlecenie znalazło się w arkuszu zleceń musiało przejść przez masę bramek i systemów domu maklerskiego, a potem giełdy. Z reguły realizacja trwała ułamek sekundy, ale czasami nasze zlecenie było realizowane nawet kilka sekund.

Nie mieliśmy szans z animatorami z domów maklerskich czy też innych instytucji bezpośrednio wpiętych w giełdę. Ich transakcje realizowały się nawet 100 razy szybciej.

Szczególnie odczuliśmy to na innym oprogramowaniu, gdzie próbowaliśmy dokonywać transakcji na kontraktach o najbliższym terminie zapadalności. Porównywaliśmy się więc do cen akcji, ale zasada była mniej więcej taka sama. Jeżeli dany kontrakt nie był na stałe przesunięty w górę czy w dół z powodu dywidendy lub po prostu oczekiwań rynku to staraliśmy się kupić niżej niż cena akcji i potem sprzedać. Jeżeli był przesunięty to dostosowaliśmy ceny o wskaźnik przesunięcia.

Różnica polegała na tym, że nie robiliśmy żadnej transakcji zabezpieczającej na akcjach. Po prostu staraliśmy się kupić kontrakt taniej niż cena akcji i za jakiś czas sprzedać drożej niż cena akcji. Przy odpowiedniej ilości transakcji ryzyko zmiany ceny nie było aż tak istotne.

Pamiętam, że w pierwszym miesiącu zarobiliśmy 400 zł. W drugim około 1500, a w trzecim około 4 000 zł. Kwoty małe, ale liczyła się tendencja wzrostowa. Tendencja wzrostowa skończyła się jednak już w czwartym miesiącu i nasze zyski wróciły do około tysiąca złotych. Totalnie nie wiedziałem dlaczego. Spready rynkowe się zawęziły i nie były dla nas na tyle atrakcyjne abyśmy byli w stanie rywalizować z animatorami z domów maklerskich. 

Sytuacja się szybko wyjaśniła. Miesiąc albo dwa później spotkałem się z kolegą na piwie. Mój kolega pracował jako animator w domu maklerskim i szybko mi sprawę wyjaśnił dlaczego przez dwa miesiące byłem w stanie nawet coś na tej strategii zarabiać. Okazało się, że zarabiałem dlatego, że on wyjechał na wakacje i wyłączył swoje roboty. Spready rynkowe się rozjechały i zrobiło się miejsce i dla mnie. Jak tylko wrócił i zaczął wystawiać swoje zlecenia to miejsca już dla mnie nie było.

To spotkanie mi uświadomiło, że jeżeli chce na tym rynku coś zdziałać muszę być bezpośrednio wpięty w giełdę i muszę być po prostu szybszy.

Zacząłem więc prowadzić rozmowy z różnymi domami maklerskimi,  a nawet bezpośrednio z giełdą. Chciałem się dowiedzieć co muszę zrobić aby się dostać do szafy na Książęcej gdzie mieści się GPW i tam umieścić swój serwer. Okazało się, że jest to możliwe i mogę mieć bezpośrednie, wyjątkowo szybkie podłączenie do giełdy, ale będzie mnie to kosztowało kilkanaście tysięcy miesięcznie.

Przez jakiś czas się wahałem ale finalnie nie podjąłem ryzyka. To był akurat etap, gdzie byłem bez pracy, a moje jedyne przychody pochodziły z softu i wynajmu mieszkania. Mój miesięczny bilans netto był ujemny. To nie jest sytuacja w której człowiek się decyduje inwestować kilkanaście tysięcy miesięcznie nie mając żadnego pojęcia czy to się zwróci.

Została mi więc strategia pierwsza w której dalsze kontrakty terminowe hedzowaliśmy z kontraktami bliższymi. Tutaj jednak też nie byliśmy w stanie niczego sensownego osiągać. To, że zarabialiśmy nawet po 100 zł na jednym kontrakcie i to praktycznie bez ryzyka wynikało z faktu, że żaden poważny gracz po takie pieniądze nie chciał się schylić. My się schyliliśmy, ale i nas szybko zaczęły boleć plecy. Ilość czasu, który trzeba było poświęcić na pilnowanie oprogramowania była po prostu za duża. Co chwila coś się psuło. Albo zabezpieczenie nie weszło, albo przekroczyliśmy liczbę dziennych modyfikacji albo po prostu padał za oknem deszcz i wszystko szło pod górę.

Dużym plusem tego sposobu inwestowania było jednak to, że przy relatywnie niewielkim kapitale osiągaliśmy wysoką stopę zwrotu. Nie jest to równoważne z wysokim zyskiem, ale procentowo w każdym miesiącu były to wartości od kilkunastu do niskich kilkudziesięciu procent. Po prostu niską sumę obracaliśmy możliwie jak najwięcej razy z dużym prawdopodobieństwem zysku.

W naszej giełdzie w dalszym ciągu widzę ogromny potencjał aby tego typu transakcje przeprowadzać na większą skalę, ale na razie temat ten muszę odłożyć na kiedy indziej. Jeżeli znajdzie się ktoś z niskimi prowizjami i bezpośrednim wpięciem w GPW to z chęcią nawiążę współpracę.

Chyba rynki nie są jednak dla mnie

Gdzieś w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że rynki finansowe nie są dla mnie i nie potrafię zarabiać dużych pieniędzy. Żaden ze mnie trader ani inwestor. To był też okres początku pandemii, który dodatkowo nałożył się z bardzo silnym spadkiem na giełdach, które doprowadziły do tego, że poniosłem dużą stratę z prywatnych inwestycji, które miały charakter czysto spekulacyjny.  Brak pracy, zbliżające się płatności za mieszkanie, które kupiłem w trochę lepszych czasach pod wynajem sprawiły, że nie wytrzymałem ciśnienia i zamknąłem wszystko prawie, że na samym dołku. Około 100 tys. PLN poszło w bardzo krótkim czasie z dymem. To był zły okres.

Miałem więc serdecznie dość giełdy i jakiekolwiek formy inwestowania. Obiecałem też sobie, że już nigdy nóż na gardle nie będzie wpływał na moje inwestycje. Chociaż wiedziałem, że sytuacja rynkowa była idealna do kupowania to ja zmuszony byłem zamykać pozycje.

Skupiłem się więc na czymś zupełnie innym. W końcu zawsze zajmowałem się marketingiem i sprzedażą. Dlaczego więc nie spróbować swoich sił w tej działce. Myśl ta już kiełkowała we mnie jakiś czas.

Wcześniej wyjątkowo lubiłem dłubanie przy Google Ads, Google Analytics, GTM, mierzenie konwersji, kosztów leada, kosztów rachunków itp. Marketing w większości przypadków sprowadzał się dla mnie do liczb. Coś jest rentowne albo nierentowne.

Zdecydowałem się więc przebranżowić i zmienić sektor z finansowego na marketingowy. Założyłem działalność gospodarczą i dosyć szybko udało mi się też pozyskać pierwszych klientów na obsługę ich kampanii w Google Ads. I tutaj się okazało, że nadzorowanie firmy marketingowej, która wykonywała tego typu pracę, a wykonywanie jej samemu to zupełnie dwie inne działki. Okazało się, że nie jest to takie proste i brakuje mi wiedzy. Na szczęście moi klienci o tym nie wiedzieli.

Postanowiłem te braki nadrobić i zatrudniłem się za najniższą dopuszczalną w Polsce stawkę w agencji marketingowej. Nie było to łatwe. Po 12 latach pracach na stanowiskach dyrektorskich osoby mnie rekrutujące nie mogły zrozumieć dlaczego ubiegam się o posadę Junior SEM Specjalisty z wynagrodzeniem około 3 tys. PLN brutto.

Pomógł downgrade CV, zamiana nazwy stanowiska z dyrektor na manager i w końcu jedna agencja się zdecydowała mnie zatrudnić i jestem jej za to bardzo wdzięczny, że dali mi szansę. Tak naprawdę gotowy byłem pracować za darmo, a tutaj nawet mi coś jeszcze płacili. Był to zdecydowanie przyśpieszony kurs obsługi kampanii i wyniosłem z tej firmy wiele doświadczenia.

Zwolniłem się po 3 miesiącach i przeniosłem do dużo większej agencji za większe pieniądze. Tam już dostałem nawet stopień specjalisty. Awansowałem. Miałem dostęp do wiedzy, do świetnych specjalistów, szkoleń i robiłem naprawdę ciekawe projekty, obsługując największe polskie firmy.

Dodatkowo wiedzę tą wykorzystywałem na własnych klientach, z których sumaryczne przychody były nawet wyższe niż praca w agencji.

Pracowałem wiec na dwa etaty. W dzień w agencji, a wieczorem obsługiwałem swoich klientów. Średnio 12 h dziennie. Finansowo odżyłem, ale to jednak nie było to. Gdzieś podczas tego procesu zdałem sobie sprawę, że praca ta nie sprawia mi przyjemności. Sprawiała mi przyjemność może przez pierwsze pół roku, jak wszystko było nowe i ciekawe. Potem robota stała się zbyt powtarzalna.

Życie jednak nie lubi pustki, a 12h dziennie to wcale nie aż tak dużo aby nie dało się upchnąć jeszcze 2-3 h na inne projekty.

Wracam na rynek.

Pewnego dnia spotkałem się z kolegą z którym wychowaliśmy się na jednym osiedlu. Chodziliśmy do tego samego przedszkola, szkoły podstawowej i liceum. Nie do tej samej klasy bo on był ode mnie dwa lata starszy. To miało być takie zwykłe spotkanie na piwie ludzi, którzy się nie widzieli x lat. On mi opowiadał czym on się zajmuje, ja jemu czym ja i tak dalej. Taka gadka o życiu i o niczym.

W pewnym momencie przeszliśmy na temat rynków finansowych bo okazało się, że on też coś tam inwestuje. Ja mu opowiedziałem o swoich doświadczeniach, a on mi o swoich i też o tym, że zaczął się mocniej przyglądać rynkom kryptowalut.

Na temat kryptowalut nie miałem wtedy zielonego pojęcia. Wiedziałem, że jest bitcoin i to by było na tyle. I ogólnie miałem bardzo negatywne nastawienie do tego rynku. Bitcoin był dla mnie swego rodzaju modą. Nic nie wartym aktywem, który z totalnie niezrozumiałego dla mnie powodu przez moment nawet osiągnął wartość 20 tys. USD.

Mimo wszystko udało mu się mnie zainteresować. Zapamiętałem z naszego spotkanie nawet dwie nazwy giełd. Binance i Kraken. Reszty prawdopodobnie nie zrozumiałem.

Po powrocie do domu, po kilku piwach, zacząłem te giełdy obserwować i porównywać ceny. Odpaliłem excela i z samej obserwacji wyszło mi, że tylko pomiędzy tymi dwiema giełdami można spróbować zastosować podobną strategię jaką robiliśmy na giełdzie, czyli klasyczny arbitraż polegający na tym, że jak tylko ceny się rozjeżdżają to kupujemy w jednym miejscu i sprzedajemy w drugim, a potem czekamy aż sytuacja się odwróci. Z prostej matematyki wynikało, że da się na tym zarobić. Szybki telefon do kolegi z którym robiłem wcześniejsze projekty na forexie i GPW..

Wchodzimy w krypto. Pamiętam, że kiedyś mi o krypto opowiadał i nawet coś tam działał na tym rynku, ale chyba wtedy jeszcze nie byłem na to gotowy. On z kolei był i bardzo w ten rynek wierzył, więc nie musiałem go nakłaniać dwa razy.

I tutaj powoli zaczynam dochodzić do właściwej części, czyli do opowieści jak w półtora roku z kwoty 1,5 tysiąca zrobiliśmy ponad 1 milion złotych, a po dwóch i pół roku przekroczyliśmy 2 miliony. Wcześniejsza wiedza i etapy zaczęły procentować.

Eksperymenty z krypto

Mimo, że na rynku krypto byliśmy świeżakami to nie można było powiedzieć, że przychodziliśmy jako amatorzy. Chociaż nie potrafiłem poprawnie przeczytać nazwy Ethereum i nie wiedziałem czym jest blockchain (dalej tak naprawdę nie wiem) to i tak byłem w stanie zauważyć, że ceny teoretycznie tego samego instrumentu na wszystkich giełdach się różnią i czasami dosyć znacząco, a to można wykorzystać.

Przyszliśmy na rynek krypto walut nie po to aby w nie inwestować. Przyszliśmy jako trejderzy, którzy zamierzają trejdować. Mało mnie obchodziła historia danego projektu i co za danym krypto stoi. Różniły się tylko różnice cen. Tak przynajmniej było na początku.

Zaczęliśmy od Binance i tam napisaliśmy pierwszy skrypt, który miał wyłapywać odchylenia od rynku. Szybko  się jednak okazało, że nie tędy droga.

Duże i szybkie giełdy okazały  się dla nas zbyt duże i zbyt szybkie.  Żadna z testowanych strategii nie przynosiła nam zysku. Dojście do takich wniosków zajęło nam około 2 miesięcy.

Spróbowaliśmy wiec swoich sił na mniejszych i wolniejszych rynkach.

Mniejsze rynki mają to do siebie, że są mniejsze i wolniejsze, a co za tym idzie jest na nich dużo mniej transakcji, ale niekoniecznie musi to być minusem. Mniej transakcji oznacza też dużo większy spread, czyli dużo więcej okazji. Zaczęliśmy się wiec wystawiać po obu stronach rynku, próbując zgarnąć jak najwięcej nieefektywnych transakcji rynkowych.

Jeżeli na największych giełdach cena wynosiła 15 000 USD za BTC, a nam udawało się kupić po 14 950, to braliśmy tyle ile się dało i na ile było nas stać. Na początku próbowaliśmy te transakcje zabezpieczać, ale szybko doszliśmy do wnioski, że środki wydawane na zabezpieczenia to pieniądze wyrzucone w błoto. Przestaliśmy więc zabezpieczać cokolwiek.

Zdarzały się wiec, sytuacje, że udawało nam się kupić po 14 950, czyli 50 USD poniżej rynku, ale rynek potem spadał do poziomu 13 000, a my czekaliśmy aby odsprzedać po 13 050.

Pojedyncze transakcje bywały więc stratne. Liczyła się jednak masa. Jeżeli wykonywaliśmy odpowiednio dużą ilość i relatywnie często transakcje to ryzyko rynkowe zmian kursu odgrywało mniejszą rolę .

Na rynkach spadających traciliśmy mniej niż tracił cały rynek, z kolei na rynkach wzrostowych zarabialiśmy z reguły dużo więcej niż rynek. Nie była to reguła, ale w długim terminie się sprawdzało.

Dla nas liczyło się tylko to, że kupujemy lub sprzedajemy po okazyjnej cenie, dostając swoisty bonus do każdej transakcji. A statystyka sprawiała, ze z reguły zarabialiśmy. Powoli dokładaliśmy kolejne giełdy, wykorzystując z reguły ten sam mechanizm.

Starałem się unikać jakiegokolwiek myślenia o kierunku, o tym co się może stać z rynkiem i nie daj boże próbować przewidywać jak się zachowa. Grał automat a naszym celem było sprawienie aby nic mu nie przeszkadzało.

Już nie tylko hobby

Nie była to jednak tak prosta czynność jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Jedynie jedna na 4-5 giełd, którą oprogramowywaliśmy okazywała się rentowna. Na pozostałych albo byliśmy za wolni, albo nie byliśmy w stanie przeskoczyć prowizji transakcyjnych i nawet jak sama strategia zarabiała to i tak nie zarabiała na tyle dużo aby zrekompensować koszty transakcyjne.

Było to jednak częścią biznesu. Odpowiednia liczba prób gwarantowała sukces, wiec nawet jak zaliczyliśmy 4 czy 8 porażek z rzędu to i tak szliśmy dalej szukając kolejnych giełd, kolejnych ustawień.

Zwykła prosta logika kupowania tam gdzie jest taniej i sprzedawania gdy jest drożej nie wystarczała. Z czasem zaczęliśmy wiec dokładać kolejne parametry takie jak analiza order booka, średnie odchylenie czy minimalny spread. Wszystko robił automat, żadnej ręcznej gry.

Powoli ukształtowała się grupa kilku giełd, które zaczęły przynosić w miarę stabilne dochody przy bardzo ograniczonym ryzyku i przynosiły ten zysk praktycznie w każdym miesiącu.

Okazała się też jeszcze jedna rzecz. To co wcześniej było naszym hobby, które robiliśmy po godzinach zaczęło konsumować nam coraz więcej czasu. Można powiedzieć, ze praca nad skryptami stała się pełnoetatową pracą wymagającą sporo wysiłku i zaangażowania. Poświęciliśmy projektowi tysiące godzin, szczególnie na początkowym etapie i zaczęło to procentować. Z biegiem czasu pracy wcale nie ubywało.

Albo coś poprawialiśmy w istniejących softach, albo tworzyliśmy nowe. Zawsze lista rzeczy, które potrzebowaliśmy zrobić była dłuższa niż nasze możliwości.

Zasoby kadrowe

Największym ograniczeniem były nasze zdolności programistyczne. Programował jedynie mój kolega. Ja byłem od strategii, a on od przełożenia jej na kod. Obmyślać strategie można jednak zawsze, nawet jadąc na rowerze czy pływając na basenie. Aby jednak zakodować trzeba siąść przy kompie i poświęcić programowaniu długie godziny. A tych zawsze brakowało.

Zaczęliśmy wiec szukać ludzi, którzy chcieliby  z nami współpracować i razem z nami tworzyć nowe softy. Kryteria były jednak dość mocno wygórowane. Po za tym, że osoba taka musiała być dobrym programistą to jeszcze do tego musieliśmy mieć do niej zaufanie. Z automatu odpadły więc wszystkie osoby obce i wszelkiego rodzaju ogłoszenia.

Obawialiśmy się, że osoba taka przejmie nasz soft i zacznie grać na tych samych giełdach co my równolegle. Efekt prawdopodobnie byłby taki, że ani ona, ani my nie będziemy zarabiać w ogóle, bo nasze roboty po prostu się zjedzą nawzajem zbijając marże rynkową do zera.

Przez wiele miesięcy nie mogliśmy znaleźć nikogo. Każdy miał co innego do roboty i temat krypto nie wydawał się specjalnie ciekawy. Efekt był więc taki, że szliśmy do przodu bardzo powoli. Ograniczały nas zarówno obawy o wybranie złego człowieka jak i nasze fizyczne możliwości.

Był moment, że do naszego zespołu dołączyło dwóch programistów zewnętrznych, ale nie mam odczucia aby dało nam to jakąś przewagę i coś przyśpieszyło, więc znowu wróciliśmy do rozwiązania pracy we dwóch.

Ja dosyć szybko zrezygnowałem z etatu. Później zlikwidowałem też działalność marketingową. Uwolniło się więc wiele nowych godzin, które można efektywnie wykorzystać. Zacząłem więc uczyć się programować. Na początku chciałem nauczyć się C#, ale po krótkim czasie przerzuciłem się na Pythona.

Przestudiowałem setki godzin tutoriali na Youtubie. Cieszyłem się jak dziecko jak udało mi się zaprogramować pierwszy poważny program czyli Grę w Wisielca, gdzie nieudane próby odgadnięcia literki z hasła powodowały, że traciło się szansę.

Po kilku tygodniach szkoleniach wziąłem się za robotę właściwą. Po dodatkowym miesiącu pracy powstał mój pierwszy robot transakcyjny. W ciągu kolejnych kilku miesięcy oprogramowałem kilka kolejnych giełd. Najważniejsze softy chodziły na oprogramowaniu, które przygotował mój kolega. Ja testowałem nowe giełdy.

Zostałem więc programistą amatorem. Pewnie jakby mnie wzięli do dowolnej firmy IT to poległbym szybko na najprostszym zadaniu, ale na potrzeby pisania i testowania robotów moja wiedza była wystarczająca. Jeżeli tylko byłem w stanie podłączyć się do strumienia danych rynkowych, czytać dane portfela, składać zlecenia, odbierać i reagować na potwierdzenia realizacji to byłem w stanie zrobić wszystko to co chciałem. Bardzo jednak często nie byłem w stanie przeskoczyć tego pierwszego etapu czyli podłączenia się do giełdy.

Umierający Market Making

Nasze początki na rynku krypto były wyjątkowo dobre. Potrafiliśmy w ciągu miesiąca czy dwóch podwoić kapitał. Szczególnie dobry była pierwsza połowa 2021 roku, gdzie w ciągu 6 miesięcy nasz kapitał transakcyjny wzrósł ze 100 tys. do prawie pół miliona i to pomimo faktu, że wypłaciliśmy sobie na konto także prawie 500 tys. PLN. Kurs BTC w tym czasie wzrósł tylko nieznacznie. W pewnym momencie robiliśmy nawet 100 tys. transakcji miesięcznie.

Nasz udział w rynku zaczął jednak stopniowo spadać. W drugiej połowie roku zrobiliśmy o połowę mniej transakcji niż w pierwszej połowie. Zyski i rentowność na transakcji zdecydowanie się skurczyła. Pojawiła się konkurencja i to mocna. Jednostkowo zarobiliśmy dużo, ale głównie dlatego, że kurs BTC notował rekordy, a nasz kapitał już też był całkiem spory. Na niektórych giełdach po prostu zaczęła się wojna robotów, gdzie każdy z nich tylko polował na jakieś ręcznie złożone przez kogoś zlecenie po nierynkowej cenie.

Wiele z giełd gdzie działaliśmy musieliśmy wyłączyć w momencie jak przestały zarabiać lub nawet zaczęły wykazywać pewne oznaki ujemnej rentowności. Najważniejsza jest ochrona kapitału. Jak coś działa to widać to szybko. Jak coś nie działa lub wykazuje tendencje do pogorszania to trzeba istotnie zmniejszać skalę, aby nie narazić się na potencjalne straty.

Na tych giełdach gdzie zostaliśmy i działamy dalej osiągamy rentowność głównie dzięki wciąż relatywnie dużemu obrotowi. Dzięki temu jesteśmy w stanie osiągać najniższy poziom prowizji a czasami nawet negocjować stawki niemieszczące się w oficjalnych tabelach. Duży jednak może więcej. My może duzi nie jesteśmy, ale mimo wszystko coś tam znaczymy. Na największych giełdach nie mamy szans, ale na średnich sobie do tej pory radziliśmy. A czy będziemy w stanie ten sam sposób radzić sobie dalej. Nie wiem. Czas pokaże. Od szczytów nasze obroty spadły ponad 10 krotnie w ostatnich miesiącach. Pogorszyła się też rentowność transakcji. Na rynku krypto zapanowała dekoniunktura. Dopóki masy nie wrócą na rynek to i nasze zyski nie mają szans wrócić do wcześniejszych poziomów.

Dodatkowo jeszcze jakiś czas temu duże firmy inwestycyjne nie grały na tym rynku, a obecnie jest ich co raz więcej. Nasze techniki zawsze były oparte na nieefektywnościach rynkowych czyli arbitrażu i market makingu, a ten najlepiej działa na rynkach nowych i dopiero się rodzących, a krypto z czasem przestało być takim rynkiem.

Czasami też mam wrażenie, że dużo firm ma nad nami nie tylko przewagę technologiczną ale również przewagę umysłową. Jeżeli jakiś podmiot jest w stanie zatrudnić 50 osób w tym najwyższej klasy programistów i matematyków i wszyscy oni siądą razem i zaczną się zmóżdzać nad strategią to jest duża szansa, że zauważą więcej prawidłowości, których my po prostu nie jesteśmy w stanie zauważyć.

My nigdy nie pracowaliśmy zawodowo jako traderzy. Wszystkie nasze softy i wyniki wynikają z własnych przemyśleń, prób i błędów. Broni jednak nie składamy. Nasza z kolei przewaga nad nimi jest taka, że nasze koszty też są bardzo niewielkie i zmniejszać skalę możemy w każdej chwili.

Jak nie szło tak to zaczęliśmy więc szukać innej drogi.

Szukanie przewagi.

Wszystko sprowadza się  do tego aby znaleźć swoją przewagę. I tym właśnie się zajmujemy obecnie. Nasze pierwsze softy głównie zajmowały się tym, aby szukać tańszych cen. Obecnie tego typu oprogramowania mają z każdym miesiącem coraz niższą rentowność. Konkurencja robotów jest coraz większa, a odpływ ludzi inwestujących na tym rynku sprawił, że tort się skurczył.

Dla nas zyskiem przeważnie nie były wahania cen kursów, a ich odchylenie od norm. Im więcej osób działa na podobnej strategii tym ciężej być pierwszym.

Przewag można jednak szukać na wiele sposobów. I w pewnym momencie my też zaczęliśmy nasze strategie coraz bardziej komplikować. Dokładaliśmy nowe warunki, które teoretycznie powinny zwiększać nasze szanse. Czasami zwiększały, a czasami nie i trzeba było się z koncepcji wycofać.

Zaczęliśmy patrzeć na takie rzeczy jak wolumen, budowa książki zleceń w szczególności na innych pokrewnych rynkach. Szukaliśmy dodatkowego bodźca, który miał jeszcze bardziej przechylić szalę na naszą stronę.

W całym tym okresie powstało już grubo ponad 100 wersji softów. Z tego obecnie zarabia tylko kilka, a jeszcze kolejne kilka jest na granicy. Te które nie działały były wyłączane po kilku dniach, a te, które zarabiały dostawały większy kapitał. Mechanizm zawsze był prosty.

Zaczynaliśmy od małych kwot i jeżeli strategia przynosiła zyski to kapitał był sukcesywnie zwiększany.

Czasami okazało się, że strategia świetnia radziła sobie na bardzo małym wolumenie, ale już na większym przestawała zarabiać. Trzeba było wiec wrócić do mniejszych transakcji.

Awaryjność systemu

Zdarzały się też wpadki. Jednego dnia jeden z naszych softów zwariował i zamiast kupić 1 kontrakt wpadał w świąteczny szał zakupów i kupił 20. Na szczęście na więcej nie starczyło mu kapitału. Efekt był taki, że wylecieliśmy z rynku na margin callu z powodu braku depozytu. Uratowało nas więc tylko to, że danym koncie było jedynie kilka tysięcy złotych. To akurat był rynek kontraktów terminowych, a nie rynek spot.

Każdej sytuacji przewidzieć się nie da na etapie tworzenia oprogramowania. Błędy więc były nieuniknione. Każdy błąd jednak pchał nas dalej do przodu, gdyż wyłapując dziurę w jednym oprogramowaniu łataliśmy taką samą w drugim. Dzięki temu byliśmy bezpieczniejsi w kolejnych próbach.

Nieprzewidywalność to nieodłączna część systemów. Zawsze coś się może wydarzyć, co nam do głowy nie przyjdzie. Albo zawiedzie soft, albo giełda, albo serwer, albo jeszcze inna rzecz.

Dlatego też w pewnym momencie zaczęliśmy mocniej dywersyfikować zarówno konta i jak oprogramowania. Obecnie w momencie jak piszę ten artykuł łącznie działa nam około 40 robotów zlokalizowanych na 20 wirtualnych serwerach. Kilka miesięcy temu liczba ta była dużo większa.

Jeżeli coś się wydarzy na jednym to straty nie powinny być aż tak dotkliwe.

Dywersyfikacja

I tak oto doszliśmy do etapu dywersyfikacji. Zdecydowana większość transakcji jakie robimy jest niczym niezabezpieczona. Rzadko kiedy hedgujemy transakcje, gdyż hedge kosztuje, a ja nie mam ochoty tych kosztów ponosić. Bierzmy wszystko jak leci na klatę. Czasami niestety to boli, ale w dłuższym terminie się sprawdza. Przynajmniej w naszej skali.

Takie z kolei podejście spowodowało, że do tematu ryzyka trzeba było podejść inaczej. U nas rozwiązane jest to w ten sposób, że każda klasa aktywów ma jakiś swój określony poziom ryzyka. Najważniejsze krypto takie jak ETH, BTC czy USDT to klasa A. Te projekty, które są już na rynku od dłuższego czasu i o których stabilność się mniej obawiam dostają klasę B. Potem jest jeszcze klasa C i D.

Do tej ostatniej kwalifikuje te projekty, które nawet nie wiem czym są i nie mam czasu albo ochoty się w nie wgłębić. Ważne jest tylko to aby był na nich obrót.

I teraz w zależności od klasy danego aktywa uzależnione jest to ile możemy w dany projekt zainwestować. Pary z klasy D, niezależnie od tego w stosunku do czego nigdy nie dostaną więcej niż 3-5 tys. PLN do obrotu.

I jak tylko wypracują odpowiedni zysk to nadwyżka jest zdejmowana. Pozwala nam to uchronić kapitał w przypadku gdyby dane krypto okazało się porażką.

Takie podejście ma jednak też swoje minusy i głównie sprowadzają się one do tego, że w przypadku gdy natrafimy na projekt, który ma wyjątkowo dużą wartość i który za 5 lat będzie warty 1 000 razy więcej a my tej wartości nie dostrzeżmy to tylko w umiarkowanym stopniu będziemy uczestniczyć w zyskach z niego płynących. Powtórzę to co napisałem na początku. W tym projekcie nie my nie inwestujemy. To jest czysty trading.

Etapy tworzenia oprogramowania

Dużo jednak ważniejszy niż waluta na której gramy jest sam soft. Jeżeli gramy na rynku spotowym i kurs danej waluty wzrósł w ciągu miesiąc 2 krotnie, a nasze środki zgromadzone na danym koncie wzrosły jedynie o połowę to znaczy, że system nie działa.

Jeżeli kurs spadł o połowę, a nasze środki się nie zmieniły, to znaczy, że system rokuje i warto w niego inwestować dalej. Tak więc efektywność i rentowność vs rynek jest dużo ważniejsza od samego kursu.

Każdy projekt, który zaczynamy na początku dostaje minimalne środki. Na przykład 1 000 PLN. Jest to okres wyłapywania wszystkich błędów i korekcja pierwotnych założeń. Nigdy nie było jeszcze tak, że jak coś stworzyliśmy to od razu system działał. Każda giełda i każdy instrument jest inny.

Były projekty, nad którymi pracowaliśmy kilka miesięcy, ciągle poprawiając jakieś błędy. I póki błędy są i jest nad czym pracować to projekt ma prawo być nierentowny. Gorzej jak już technicznie nie ma się do czego przyczepić i nie ma też pomysłów co poprawić, a projekt dalej nie uzyskuje zadowalającej rentowności. Wtedy nie pozostaje nic innego jak projekt zamknąć i rozpocząć pracę nad nowym.

Jeżeli natomiast udało się stworzyć system, który nie ma już błędów technicznych i na małych kwotach przynosi zyski to rozpoczyna się okres zwiększania kwoty inwestycji. Bardzo często niestety jest tak, że system świetni sobie radzi na małych kwotach, ale już na dużych nie. Tutaj ogromne znaczenie ma płynność rynku.

Zawsze więc zwiększam kapitał stopniowo lub po prostu pozwalam kapitałowi rosnąć samemu. Jak już widzę, że przestaje się on zwiększać to wtedy redukuje środki aby zobaczyć czy powrót do mniejszych wartości nie poprawi nam wyników. W tego typu strategiach bardzo często zbyt duży kapitał może całkowicie wywrócić wyniki do góry nogami

Ryzyka samych giełd

Kolejny ważny element, który ma ogromny wpływ na nasz projekt to ryzyko samych giełd. Praktycznie wszystkie giełdy kryptowalutowe to zwykłe spółki, które po prostu mogą upaść. Co chwila gdzieś na świecie słychać informacje, że kolejna giełda kryptowalutowa przestała działać, a pieniądze klientów po prostu zniknęły. Jak do tej pory straciliśmy kapitał ulokowany na 3 giełdach. Na szczęście nie było to jakieś duże kwoty. Największą stratę odnotowaliśmy na głośnym upadku giełdy FTX. Trochę też ten przypadek skłonił mnie do znaczącego obniżenia zaangażowania pod koniec roku 2022 i dlatego też sporo środków wypłaciliśmy.

Każdy grosz zgromadzony na naszych kontach inwestycyjnych na giełdach kryptowalutowych traktuje jako środki, których nie mam. Są to jedynie narzędzia, dzięki którym osiągamy zysk, który jednak prawdziwym zyskiem staje się dopiero wtedy jak środki z danej giełdy wypłacę i pojawią się na moim koncie bankowym.

Jestem też przekonany, że obudzę się kiedyś rano, tylko po to aby dowiedzieć się, że 1/3 moich środków, które obecnie są w obrocie przestała istnieć. Jest to akceptowalne ryzyko projektu. Chwilę poboli, a potem będzie trzeba robotę robić dalej. I tym optymistycznym akcentem zakończę część główną.

Podsumowanie

Artykuł wyszedł dużo dłuższy niż pierwotnie zakładałem. Nie mnie jednak traktuje go jako wstępny artykuł dla całego bloga i zarazem przedstawienie siebie samego. W kolejnych obiecuję, że będę się już w dużo większym stopniu trzymał aspektów merytorycznych.

Długość artykułu też związana jest z faktem, że zależało mi na przedstawieniu pewnych historii, które pozornie nie mające większego znaczenia miały ogromny wpływ na cały projekt. Kto wie czy gdyby Internet podczas konkursu w czasach studiów działał cały czas to czy rzeczywiście w następnym latach zainteresowałbym się inwestycjami w takim stopniu jak obecnie.

Gdyby nie fakt, że zdecydowałem się wejść w spółkę produkującą instruktażowe filmy wideo, to nie zacieśniłbym współpracy z kolegą bez którego ten projekt by nigdy nie powstał.

Cenne były też lata pracy w firmach forexowych. Możliwość zrozumienia zasad działania market makerów pozwoliła mi model ten przełożyć na moje własne inwestycje.

Wyjście na piwo uświadomiło mi, że jest gdzieś wielki rynek kryptowalut, na którym można wykorzystać i wdrożyć zdobyte wcześniej doświadczenia.

Artykuł ten sam w sobie nie jest skończony tak jak i projekt sam w sobie trwa dalej. Zamierzam go z czasem poszerzyć o kilka dodatkowych wątków.

Blog ten ma też kilka innych celów. Lubię pisać i sprawia mi to przyjemność i chciałbym też swoją wiedzą się podzielić z innymi. Przez 20 lat powiązania z rynkami kapitałowymi w taki lub inny sposób mogę powiedzieć, że udało mi się posiąść całkiem sporą wiedzę. I chociaż wiele jest osób, których zyski przekroczyły nasze skromne 2 miliony PLN, to już osób, które taką kwotę zrobiły w 3 latach z kwoty mniejszej niż 1,5 tys. aż tak wiele nie ma.

Liczę też na to, że ten blog pomoże mi otworzyć całkowicie nowe i nieznane mi jeszcze drzwi, jednocześnie nie zamykając zbyt wielu tych już otwartych. Nie wiem jeszcze gdzie mnie one zaprowadzą, ale wiem, że mam ochotę przez nie przejść.

Blog ten nie będzie tylko o inwestycjach bardziej lub mniej ryzykownych, ale też i o podstawowych finansach osobistych, bez poukładania których nie ma szans na to aby nasze inwestycje przynosiły nam zadowalające zyski.

Liczę też trochę na Was, że podzielicie się ze mną swoimi pomysłami i wymiana doświadczeń będzie korzystna dla każdej ze stron.

Tak więc oficjalnie otwieram blog Finanse Niekontrolowane PL.

Tomasz Porada / Iwan

15 thoughts on “Market Making i Arbitraż czyli jak z 1,5 tys. PLN zrobić 2 miliony PLN”
  1. Bardzo dobry i ważny tekst !!
    Osoby związane z branżą finansową napewno docenią szczerość, humor i wytrwałość w dążeniu do znalezienia choćby niewielkiej przewagi rynkowej, która jednak przy setkach tysięcy transakcji może dać bardzo dobre profity.
    Dla osób zaczynających swoją przygodę z rynkami finansowymi może dać zdrową perspektywę, pokazującą jak trudnym jest skuteczne inwestowanie na rynkach/forexie i jeśli już ktoś wypracował system który działa, to nie koniecznie chce się nim dzielić 🙂
    Polecam i czekam na kolejne wpisy !!

  2. Cześć, czy interesuje Cię poprawa kilku błędów gramatycznych / stylistycznych? Jeśli tak to masz miejsce gdzie mógłbym podać te błędy? Może adres mailowy? Przeczytałem artykuł i wyłapałem trochę takowych, więc chętnie bym Ci je wysłał. Ew. mogę wkleić tutaj albo olać temat jeśli nie jest to dla Ciebie istotne 🙂

    Dzięki za artykuł, przyjemnie się czytało, aż zapisałem się na listę powiadomień o nowych postach 🙂

    1. Cześć Radku.
      Cieszę się, że Ci się przyjemnie czytało.
      Co do błędów to jak najbardziej jestem nimi zainteresowany. Wysyłam Ci prywatnego maila z prośbą o ich przesłanie. Po napisaniu przeczytałem ten tekst kilka razy, a i tak ciągle coś wyłapuje.

    1. Cześć Michał

      Bardzo miło mi Cię tutaj zobaczyć. Jeżeli udało Ci się przebrnąć przez cały ten tasiemiec i jeszcze do tego fajnie Ci się to czytało to sprawiłeś mi tym dużą radość. W kolejnych wpisach obiecuję, że będzie więcej merytoryki a mniej autobiografii. 😊

  3. Cześć,

    super artykuł – bardzo dobrze się czytało.

    Z jakiego domu maklerskiego korzystaliście do handlowania kontraktami terminowymi na GPW?
    Wnioskuję, że nie mogło to być XTB bo nie widzę na ich stronie wsparcia dla takowych instrumentów finansowych (oni mają praktycznie CFD-ki tylko).

    1. Cześć Mateusz

      do kontraktów terminowych na GPW używaliśmy Domu Makleskiego BOŚ. Oni mają tam opcje podłączenia się przez API, które jest działa we współpracy z NOLem. Nie jest to idealne rozwiązanie. Bardzo często się wieszało i wymagało ciągłej obsługi, ale innego rozwiązania nie byliśmy w stanie wymyślić w tamtym momencie.
      API XTB jest dużo lepsze, ale tak jak zauważyłeś nie maja oni w ofercie kontraktów terminowych.

      1. Dzięki Tomasz za odpowiedź,

        a przyglądałeś się jak wygląda kwestia wpinania się w GPW i łączenia bezpośrednio z ich API (zakładam, że też wystawiają jakiś własny protokół komunikacji z ich serwerami aplikacyjnymi, z którymi notabene łączą się wspomniane domy maklerskie)?

        PS: jest możliwość spotkania się z Tobą jakoś osobiście? Mieszkam na codzień w Wa-wie.
        PS2: sprawdzaliście/analizowaliście też może inne domy maklerskie polskie (poza XTB, BOŚ)? Na pierwszy rzut oka to wygląda jak trochę bieda z nędzą (ja głównie tutaj patrzę przez pryzmat kontraktów futures) … ale może się mylę.

        1. @Mateusz

          Wybacz, ale w ogóle nie zauważyłem Twojej odpowiedzi i dlatego odpisuję tak późno.

          Według mojej wiedzy nie da się wpiąć w API GPW bezpośrednio. Nie wystawiają API publiczne. Jedynie członkowie giełdy mają tam dostęp. Trzeba wiec dogadać się z jakimś Domem Maklerskim, zapłacić mu za wystawienie API i może Cię wpuści. Alternatywnie można stać się też członkiem giełdy. Nie jest to jednak rozwiązanie dla osób fizycznych.
          Szkoda. Pod tym kątem GPW bardzo daleko do rozwiązań z giełd kryptowalutowych. Kiedyś rozmawialiśmy z jednym z DM, aby nam dał dostęp bezpośredni. Cena takiego rozwiązania z wynosiła od kilku do kilkunastu tysięcy PLN miesięcznie w zależności od szybkości. Zrezygnowaliśmy. Tym bardziej, że umowę trzeba było podpisać na 2 lata. I to było już jakieś 6 lat temu. Warunki mogły się zmienić.
          Nie badałem rynku ostatnio. Obecnie kojarzę jedynie aby BOŚ oraz XTB wystawiało jakieś API z czego XTB nie oferuje kontraktów oraz błędnie wystawia informację o cenach na rynkach. Pisałem kiedyś im o tym ale nic z tym nie zrobili.
          API Bosia z kolei jest strasznie wolne, jak tylko coś się na rynku zaczyna dziać to nie daje rady.

          Co do spotkania to możemy spróbować. Na co dzień pracuje w centrum Warszawy, może uda się jakiś pasujący obu stronom termin znaleźć.

  4. Może warto zainteresować się LMAX, jest to broker/giełda CFD z arkuszem zleceń a więc odpadają typowe problemy dla MM. Do tego mają serwery w Equinixie (m. in. w lokalizacji LD4) więc można dosyć tanio tam wykupić VPS i mamy praktycznie połączenie do nich wewnątrz sieci. Mają API w Javie/C# lub FIX.

    Sam nie bawiłem się w arbitraż, ale korzystałem z nich kilka lat temu i było ok dla strategii długoterminowych a do tego prowizja była bardzo konkurencyjna. Jedynie trzeba uważać w okolicach zamknięcia/otwarcia rynku (23:00 – 00:00) bo wtedy tam mocno rzuca z powodu niskiej płynności.

    1. Ten LMAX to może być dobry pomysł. Postaram się przyjrzeć tej giełdzie jak tylko będę miał wolne przebiegi.
      A to o czym piszesz, że rzuca w okolicach 23:00 to też może być okazja, bo wtedy częściej mogą się pojawiać sytuacje arbitrażowe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *